Spis wspomnień

Ojciec rozpoznał wśród oprawców dawnego parobka

Wspomnienia Leokadii Pawłowicz
ze wsi Mohylno, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński

    Nazywam się Leokadia Pawłowicz z d. Gaczyńska. Urodziłam się 26 lutego 1932 r. w Mohylnie, gm. Werba, pow. Włodzimierz Wołyński na Wołyniu. Moi rodzice to Piotr Gaczyński i Jadwiga Gaczyńska z d. Skibińska, prowadzili w Mohylnie swoje własne gospodarstwo. Miałam dwóch starszych braci: Bolesława z roku 1920 i Edwarda z roku 1924. Nasza wieś należała do katolickiej parafii pw. Narodzenia NMP w Swojczowie, w której w murowanej, pięknej świątyni dużym, pobożnym kultem cieszył się wizerunek Matki Bożej Śnieżnej, zwanej Swojczowską.

    Wkrótce po moim urodzeniu, niecały rok zmarła moja mama Jadwiga i ojciec ponownie się ożenił, tym razem z Leokadią z d. Traczuk. Z tego związku przyszło na świat dwoje dzieci: Danuta i Hieronim. Kiedy ojciec ożenił się ponownie, mnie na wychowanie wziął brat ojca Łukasz Gaczyński z żoną Antoniną. Mieli oni także kilkoro własnych dzieci. Niekiedy przebywałam też u swojej babci ze strony mamy Marii Skibińskiej na Rudni, parafia Kisielin. Babcia moja mieszkała ze swoim synem Mieczysławem, bratem mojej matki oraz synową i ich kilkunastoletnią córką Jadwigą.

    W 1943 r. rozpoczęły się napady na polskie rodziny, które organizowały ukraińskie bandy. Może dziś trudno w to uwierzyć, ale po prostu napadano na domy i w okrutny sposób mordowano, całe rodziny polskie. Ojciec odebrał mnie od babci, kiedy dowiedział się o tych, mrożących krew w żyłach napadach. To uratowało mi życie, gdyż w kilka dni później na dom, w którym mieszkała moja babacia z synem i synową napadli Ukraińcy. Babcię zamordowali na progu domu, uderzeniem siekierą w głowę, gdy tylko otworzyła im drzwi. Wcześniej wuj Mieczysław z ciotką i córką oraz sąsiedzi z pobliskich domów, schowali się w okopie, przeczuwając że będzie ten napad. Jednak Ukraińcy coś zwąchali i wrzucili granat, zabijając nim wszystkich, którzy w nim byli, oprócz kilkunastoletniej Jadwigi. Nad ranem ocknęła się Jadwiga, przysypana gruzem i ludzkimi ciałami. Stwierdziwszy, że wszyscy zginęli, zaczęła uciekać nocami do miasta Włodzimierz Wołyński.

    Po jakimś czasie Ukraińcy napadli także na nasz rodzinny dom w Mohylnie. Moi dwaj bracia Bolesław i Edward zdążyli zbiec z domu i ukryć się. Mego ojca Piotra bardzo wtedy pobito, a potem kazano mu kopać dół, pewnie chcieli go tam zgładzić. Kiedy ojciec kopał już dla siebie dół, rozpoznał wśród oprawców swojego dawnego parobka. Zaczął go prosić, by darowano mu życie, powołując się na to, że kiedyś dał mu pracę i był dla niego dobrym człowiekiem. To poskutkowało i ojca zostawili, ale zapowiedzieli, że przyjdą nazajutrz, aby sprawdzić, czy synowie nie mają broni. Ojciec zrozumiał, że musi uciekać z rodziną, bo gdy tamci wrócą, wymordują ich wszystkich pewnie. Gdy Ukraińcy odjechali ojciec zaprzągł konie do wozu, nakazał cokolwiek spakować, zabrał żonę i dzieci i zostawiając całe gospodarstwo, wraz z żywym inwentarzem wyruszył do Włodzimierza Wołyńskiego. W mieście wielu Polaków wspomagało nas, jak kto mógł. W niedługim czasie dowiedzieliśmy się o morderstwie na rodzinie Skibińskich na Rudni oraz o zamordowaniu mojego stryja Łukasza Gaczyńskiego i stryjenki Antoniny. Stryja żywcem wrzucono do głębinowej studni, a stryjence odcięli język i piersi oraz wydłubali oczy i tak w mękach skonała.

    We Włodzimierzu Wołyńskim ludzie, którym udało się uciec przed banderowskimi rzeziami, żywo ze sobą rozmawiali, wymieniali wiedzę o bliskich i znajomych. W ten sposób spotkaliśmy Józefa Gaczyńskiego, który był synem Jana, starszego brata mojego ojca. Józef opowiadał nam wszystkim o wielkiej tragedii osobistej, którą przeżył naocznie, mówił tak: "Kiedy Ukraińcy napadli na nasz dom, byłem właśnie w ogrodzie. Widząc co się dzieje, ukryłem się w fasoli. Widziałem na własne oczy, jak mordowano moją żonę, dwóch synów Dyzia 10 lat i Bogusława 9 lat oraz naszą córeczkę 4 latka. Najmłodsze dziecko, zaledwie kilkutygodniowe, jeden z oprawców chwycił za nóżki i uderzył o ścianę domu, zabijając bezlitośnie. Po tej masakrze nocą przedostałem się do miasta".

    Po pewnym czasie z Włodzimierza Wołyńskiego wszelkimi sposobami, staraliśmy się przedostać na drugi brzeg rzeki Bug. W tym celu ojciec przekupił Niemca, a w tamtym czasie, to była jedyna możliwość i wszyscy przedostaliśmy się na Ziemię Zamojską. Po przekroczeniu rzeki zatrzymaliśmy się w Horodle, a stamtąd dalej kierowaliśmy się na zachód. Ostatecznie osiedliśmy jednak we wsi Sitaniec koło Zamościa. Ojciec mój Piotr otrzymał gospodarstwo po Volksdeutsche'ach i gospodarował na nim, aż po dzień swojej śmierci w roku 1964. Bracia moi pracowali na roli i w kuźni, a ja i moja młodsza siostra Danka chodziłyśmy do szkoły.

    Powyższe wspomnienia zdecydowałam się spisać, by trwała pamięć o Tych wszystkich z naszej rodziny, którzy w tak wielu miejscach, pozostali już na Wołyniu na zawsze. Po dziś dzień wiele z tych miejsc jest nieoznakowanych i pewnie już tak zostanie na zawsze, jednak nie można pozwolić, by zbrodnie te pokryła niepamięć. Trzeba uczynić wszystko, to jest nasz obowiązek rodzinny i państwowy, by następne pokolenia zachowały cześć i wdzięczność, Tym wszystkim, którzy ginęli z rąk oprawców tylko dlatego, że byli Polakami.

    Łącznie z rąk Ukraińców podczas rzezi na Wołyniu, zginęło 25 osób z mojej rodziny. Dziś po tak wielu latach wybaczam sprawcom tych zbrodni ich haniebne i podłe czyny, ale nie mogę, choćbym może niekiedy i chciała, tak jest ciężka, tej przeszłości usunąć z mojej pamięci. Albowiem to wszystko, co się tam na Wołyniu dokonało na naszych oczach, wryło sie bardzo głęboko w nasze serca i trwa, trwa także przez pamięć, o Tych właśnie nam najdroższych Męczennikach Ziemi Wołyńskiej.

    Leokadia Pawłowicz


    Ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka

    Powyższe wspomnienia pani Leokadii Pawłowicz z d. Gaczyńska zostały mi ofiarowane przez samą autorkę w jej mieszkaniu w Zamościu, jeszcze w roku 2004. Pani Leokadia goszcząc mnie u siebie, pomimo poważnej choroby, z którą właśnie się zmagała, zgodziła się spisać osobiste wspomnienia z myślą o przyszłej książce: "Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia". Drugą wersję książki ukończyłem w maju 2005 r. w Zamościu. Egzemplarze książki przesłałem do kilku ważnych archiwów w Polsce, w tym na Jasną Górę w Częstochowie oraz na Katolicki Uniwersytet Lubelski w Lublinie (na KUL w 2009 r. , jako mój protest przeciwko nadaniu prezydentowi Ukrainy Wiktorowi Juszczenko tytułu doktora h. c.).
     
    Pozostaje w kontakcie z wieloma osobami z Polski, które wciąż nadsyłają swoje relacje i uzupełniają ważne informacje o losach swoich najbliższych, na których wspomnienia natrafili w Internecie. Osoby te mając dostęp do nowych, nieznanych mi jeszcze faktów, nasyłają bardzo cenne meteriały, które ja uważnie zamieszczam w książce. I tak, z Bożą pomocą, wciąż rozrasta się, bezcenna praca: "Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia" , o losach mieszkańców katolickiej parafii Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Swojczowie, podczas ostatniej II wojny światowej.

    Powyższe wspomnienia pani Leokadii Pawłowicz z d. Gaczyńska zostały po latach opracowane na użytek internetu. Pragnę w ten sposób gorąco zachęcić wszystkich, żyjących jeszcze parafian ze Swojczowa i okolic, ale nie tylko, także z całego Wołynia i Kresów do spisania swoich wspomnień, przeżyć i doświadczeń z tamtych jakże pięknych, a potem jakże dramatycznych lat. Raz dlatego, by dziedzictwo i ciężka praca naszych przodków, nigdy nie była puszczona w niepamięć, a dwa by Ci wszyscy, którzy pozostali tam już na zawsze, w końcu doczekali się choćby, prostego krzyża katolickiego na swojej, często zapomnianej już dziś mogile.

    Mgr historii
    Sławomir Tomasz Roch

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl