Spis wspomnień

Moje dzieciństwo na Wołyniu

Beata Kisiel Lubichowa


Kowel, lata 30-te. Uczniowie Gimnazjum Państwowego im. Juliusza Słowackiego.
W szkole tej przez kilka lat uczyli oboje rodzice Beaty Kisiel.
W środkowym rzędzie siedzi prof. Korfanty. Fotografia ze zbiorów Tadeusza Marcinkowskiego.

* * *

    Wołyń, to dla mnie kraj szczęśliwych lat dziecinnych. Przeżywałam je w czasach, kiedy społeczeństwo polskie, a może również społeczeństwa innych narodowości miały autorytety, które pielęgnowały. Kultywowano również wartości dzisiaj jakoby pomijane, a nawet wyszydzane. Zwały się: Bóg, Honor, Ojczyzna.

    Młodzież i dzieci chowano "na zakazach i nakazach" dzisiaj krytykowanych, a nawet odrzucanych. Być może jednak, że pokolenia tak chowane dojrzewając, w życiu dorosłym nie doznawały tylu rozczarowań i porażek. Wychowując przekazywano im pewne obyczajowe zasady zachowania, zasady towarzyskie, również i moralne. Przykład własnych rodziców, krewnych, znajomych, cieszących się uznaniem i ogólną akceptacją członków społeczeństwa miały znaczenie wychowawcze dla pokoleń. Duchowieństwo w Polsce międzywojennej było ważnym autorytetami.

    Kościół, sprawdzał się niejednokrotnie w trudnych, a nawet tragicznych wydarzeniach naszych polskich dziejów. Od czasu Chrztu Polski wzbogacał i pielęgnował język ojczysty, łagodził obyczaje jednocześnie kultywując tradycje bliskie sercom Polaków. Był ostoją patriotyzmu w czasach zaborów, okupacji, jak również w latach PRL-u. Być może w Dwudziestoleciu naszej Niepodległości, religijność społeczeństwa była jeszcze bardziej tradycyjna i mało refleksyjna niż teraz się zdarza, ale stwarzała pewne wychowawcze zasady i stereotypy akceptowane przez społeczeństwo i przeważnie praktykowane. Wiara w Boga i wieki tradycji polskiej, liczenie się z opinią innych ludzi, w szczególności krewnych oraz godnych szacunku znajomych, a nawet znanych postaci z historii, czy literatury kształtowały obyczaje, jak również stosunki międzyludzkie w zróżnicowanym narodowościowo i rodowodowo społeczeństwie polskim. Polska międzywojennego 20-lecia była przecież spadkobierczynią znacznie terytorialnie okrojonej, wielonarodowej Rzeczy Pospolitej Polskiej, pozbawionej ostatecznie niepodległości w III-cim rozbiorze w 1795 roku przez zaborców: Rosję, Prusy i Austrię.

    Rodziny opierały się najczęściej na autorytecie ojca i matki, następnie dziadków, starszego rodzeństwa, w szczególności braci, i członków rodziny zasługujących na szacunek.

    Niewątpliwym autorytetem cieszyła się szkoła. Być może wynikało to z przeświadczenia, że osoby wykształcone, niezależnie od zaopatrzenia materialnego stanowią jakby elitę intelektualno-duchową. Nauczyciel, a tym bardziej profesor gimnazjalny był traktowany z szacunkiem należnym wiedzy, którą zdobył i przekazywał. Stwarzało mu to pewną pozycję społeczną mimo skromnych wynagrodzeń za pracę, ale pozwalających mu żyć możliwie godnie i na jakimś poziomie. W szkolnictwie podstawowym, podobnie jak i teraz często uczyły kobiety, panie nauczycielki. Przeważnie pracowały z zaangażowaniem serca i umysłu. Niejedną z ich licznego grona, pochłoniętą pracą dydaktyczną i wychowawczą, można było porównywać z "Siłaczką" Stefana Żeromskiego. Nauczyciele wiejscy obu płci, oprócz obowiązku nauczania podstawowej wiedzy, służyli niejednokrotnie radą i pomocą przy zakładaniu Kół Gospodyń Wiejskich, Samopomocy Chłopskiej, również organizowanych w 30-toleciu Kas Stefczyka. Jednak, ta niewątpliwie społeczna pozycja nie ratowała nauczycieli na Kresach, przed masowym mordem, który rozpoczął się wkrótce po wkroczeniu Armii Sowieckiej na wschodnie rubieże Rzeczpospolitej 17 września 1939roku. Mord ten przybrał niespotykany zasięg i przebieg w miesiącu lipcu 1943 roku.

    W Dwudziestoleciu, zwierzchników Szkół Podstawowych i grona nauczycielskiego nazywano po prostu Kierownikami. Dyrektorami mianowani byli, i tak nazywani profesorowie szkół średnich, odpowiedzialni za organizację pracy w szkole i poziom nauczania. W szkołach, tak podstawowych, jak i średnich z zaufaniem odnoszono się do zaświadczeń rodziców dotyczących opuszczonych godzin szkolnych z powodu choroby ucznia lub innej poważnej przyczyny. Wagarowanie było rzadkie. Rodzice interesowali się postępami w nauce i zachowaniem dzieci i młodzieży. Poczynione szkody w szkole przez młodzież i dzieci rodzice musieli bezwarunkowo opłacić. W Państwowym Gimnazjum czesne było opłacane w dwóch ratach w roku szkolnym. Dzieci urzędników państwowych miały 50% zniżki. Dzieci z rodzin niezamożnych, mające dobre postępy w nauce bywały zwalniane z czesnego. Kosztowały obowiązkowe granatowe mundurki szkolne, kosztowały książki i pomoce naukowe, chociaż zmiana podręczników bywała stosunkowo rzadka. Podręczniki szkolne były opracowywane przeważnie przez pracowników wyższych uczelni, często nawet przez profesorów tych uczelni. Papier książek nie był najlepszy, a oprawy z niezbyt grubej tektury. Przeciętny uczeń miał lżejszą teczkę niż to się teraz zdarza i może dlatego było mniej wad postawy.

    Obowiązkiem Dyrektora i profesorów było nadzorowanie zachowywania się dzieci również i poza szkołą. Korzystając z passportu do kina na dwie osoby doglądano, aby na filmy dozwolone od 18-tu lat nie zjawiali się młodsi widzowie. Za to odpowiadał również legitymujący uczniów portier w kinie.

    Po godzinie 20-tej, uczeń mógł być w kinie tylko z którymś z rodziców. Po 20-tej godz w zimie, a po 22-giej w lecie uczeń nie mógł przebywać na ulicy bez opieki. O paleniu papierosów przez uczniów, szczególnie w szkolnej toalecie nie mogło być mowy. Przyłapanie ucznia z papierosem przez woźnego lub nauczyciela łączyło się z wezwaniem rodziców do szkoły. Naturalnie wpływało na ocenę na świadectwie ze sprawowania. Jako dziecko nauczycielskie miałam okazję słyszeć rozmowy rodziców na temat reformy szkolnictwa średniego wprowadzanej w latach 30-tych. Miały zajść duże zmiany. Zamiast Gimnazjum, jak dotychczas ośmioklasowego, uczeń po 6-ciu lach szkoły podstawowej zdawał do I-szej klasy czteroklasowego Gimnazjum kończonego Małą Maturą. Chcąc iść na studia wyższe musiał zdać Dużą Maturę po ukończeniu dwu klas Liceum uprofilowanego zależnie od kierunku obieranych studiów lub planowanej pracy zawodowej. Były dyskusje, zastrzeżenia i wątpliwości, ale ta organizacja dotycząca całego szkolnictwa okazała się dość przejrzysta i pożyteczna. Siedmioklasowa Szkoła dawała podstawowy zakres wykształcenia jednocześnie przygotowując do Szkół Rzemieślniczych różnego profilu.

    Niewątpliwym autorytetem, w pozytywnym tego słowa znaczeniu w II-giej Rzeczpospolitej była Policja. Policjant nie nosił przy sobie pałki, ale za to przy pasie, w kaburze miał rewolwer, który mógł użyć, jeśli tego wymagała okoliczność. Nawet na Kresach Wschodnich, po zaborze rosyjskim mających złe obyczajowe tradycje, raczej do rzadkości należały włamania, czy rabunki. Rewolwer bywał potrzebny ze względu na ewentualną działalność bandytów politycznych. Na terenach przygranicznych byli to komuniści, również Ukraińcy dokonywali od czasu do czasu zamachów. Pamiętam zamach na Min. Spraw Wewnętrznych Bronisława Pierackiego. Trumnę ze zwłokami wieziono koleją z Wołynia przez Włodzimierz, a dzieci szkolne żegnały ją na dworcu. Policjanci byli nie tylko stróżami bezpieczeństwa obywateli, ale i interesów państwowych. Jako stróże porządku i spokoju publicznego byli obecni przy strajkach robotniczych, również przy manifestacjach chłopskich. Niestety, zdarzały się użycia broni i tragiczne śmierci wśród uczestników tych wydarzeń. Była przecież i Bereza Kartuska, o której nic szczególnego nie zapamiętałam. Rodzice moi byli zdania, że Przewrót Majowy 1926r był nieunikniony, gdyż szerząca się anarchia zagrażała naszej Niepodległości. Ja właśnie w lutym tegoż roku urodziłam się. Uczyłam się w szkole i słyszałam w domu, że po tych tragicznych, bo bratobójczych wydarzeniach Marszałek Piłsudski wraz z oddanymi jemu i sprawie dopiero co odzyskanej Niepodległości legionistami wyprowadził Ojczyznę z tej groźnej sytuacji. Powstała Sanacja, której nie kochano, ale został zaprowadzony jakiś ład polityczny i gospodarczy. Mówiło się o demokracji o charakterze totalitarnym.

    Słyszałam i uczyłam się o licznych stronnictwach i partiach w Polsce. A moi rodzice z wielką troską mówili o niepokojach w kraju i w sejmie. Byli Polakami oddanymi całym sercem i umysłem Polsce i młodzieży, którą kształcili i do żadnej partii nie należeli.

    Niepokoje w Polsce na tle ustrojowym, słabość państwa i gospodarki były pilnie śledzone przez naszych sąsiadów, a dawnych zaborców. Już w 1922 r. na konferencji w Rappallo narodów niezadowolonych z Uchwał Wersalskich ministrowie spraw wewnętrznych Rzeszy Niemieckiej i ZSRR zawarli tajny układ o wspólnej współpracy gospodarczej i wojskowej, która miała prowadzić do zniesienia Ładu Wersalskiego, a oba narody uczynić ponownie sąsiadami.

    Marszałek Piłsudski, obdarzony niezwykłą intuicją i wyobraźnią polityczną starał się skupić władzę w rękach ludzi, których znał i wypróbował w konspiracji i boju o Niepodległość Polski. Do legionistów miał po prostu zaufanie, a młodzież i dzieci szkolne i nawet dorośli śpiewali o nich:

    "Mówili, żeśmy stumanieni, nie wierząc, że co chcieć, to móc.
    Więc trwaliśmy osamotnieni, a z nami był nasz drogi Wódz...
    ...Na stos rzuciliśmy swój życia los, na stos, na stos..."
    I tak Prezydentem Polski został wyznaczony przez Marszałka legionista prof. Ignacy Mościcki. Był znanym w świecie naukowcem chemikiem i założycielem Zakładów Azotowych koło Tarnowa, tym samym założycielem Mościc. Oddani i współpracujący z Marszalkiem byli ministrowie Józef Beck i min. Oświaty i Wyznań Religijnych Wacław Jędrzejewicz.

    Po 130-letnich zaborach należało młodzież szczególnie starannie wychowywać i kształcić. Po tylu latach odzyskaliśmy wolną Ojczyznę. Jednak odczucia patriotyczne i sposób ich realizacji był różny tak, jak szeroki był wachlarz pochodzenia społecznego, zaopatrzenia materialnego, przekonań ustrojowych i wyznań religijnych, a do tego dochodziły różne postawy i oczekiwania kilku milionów mniejszości narodowościowych. Wszak przynajmniej od czasów Kazimierza Wielkiego byliśmy Państwem wielonarodowym.

    Przysłuchiwałam się rozmowom rodziców i znajomych i sama również poczyniłam pewne spostrzeżenia. Nie obyło się bez błędów, ale ogólnie, z perspektywy czasu oceniam linię działania rządu i rozwój gospodarczy Państwa Polskiego w tym tak krótkim 20-leciu, po zaborach trwających przeszło 130 lat, po rujnującej obszar naszego Państwa straszliwej I-szej Wojnie Światowej jako właściwy i dla Narodu pożyteczny.

    Polskę, po odzyskaniu Niepodległości w 1918 r,.po zaborach zamieszkiwało przynajmniej trzy i pół miliona obywateli żydowskich, którzy pielęgnowali swoje żydowskie tradycje i inność obyczajową. Zamieszkiwali w skupiskach, często, jakby przez nich samych tworzonych gettach. W wielu miastach, a szczególnie na ziemiach po zaborze rosyjskim stanowili od 30 do 40 % ludności. Nie tylko w świecie, ale i w Polsce byli ludźmi najzamożniejszymi, jako bankierzy i właściciele wielkich i mniejszych zakładów przemysłowych również Domów Handlowych i okazałych sklepów, kamienic i pałaców. Mówiło się "nasze ulice, wasze kamienice" - ulice były nasze (nosiły polskie nazwy), ale kamienice i majątki były ich. Obdarzeni przez naturę często nieprzeciętnymi uzdolnieniami, sprytem i wielką umiejętnością mnożenia pieniędzy byli i są najzamożniejszymi kapitalistami świata, decydującymi o wojnach i pokoju. Naturalnie zamożnych, a nawet bardzo zamożnych Żydów było w Polsce tysiące, ale oprócz nich były miliony biedoty, gnieżdżącej się w prymitywnych, przeważnie drewnianych domkach. Szczególnie w miastach Kresów takich, jak Włodzimierz Wołyński dzielnica ich była jakby gettem nędznych, przeważnie drewnianych zabudowań, zamieszkałych przez ubogich rzemieślników i ich rodziny z bardzo licznymi dziećmi. Byli to krawcy, szewcy, stolarze, murarze, malarze pokojowi. Szewcy i krawcy pracowali w warsztatach w tych domkach, czasem nawet na ulicy przed domem, na chodnikach z desek. Kobiety zamężne w tej dzielnicy nosiły często peruki, gdyż u Żydów Hasydów golono głowy kobietom na ślubie. Na ulicy przebywało mnóstwo dzieci w różnym wieku. Dziewczynki starsze nosiły i bawiły malutkie dzieci. Chłopcy zabawiali się puszczaniem papierowych łódek w rynsztoku. Było ogólne wrażenie ubóstwa cuchnącego cebulą czosnkiem i brudem. Odzież uboga i zaniedbana, ludzie niedożywieni, krzykliwi, posługujący się językiem jidisz. Na rogach ulic stare kobiety z koszami wiklinowymi sprzedające obwarzanki-bajgiełe po pięć groszy i z tego żyły. W tej dzielnicy były trzy synagogi. Przechodząc koło nich, przez otwierane drzwi, widziałam modlących się Żydów, owinięntych w białe chusty. Przy drzwiach do każdego z tych domków było pudełeczko z przykazaniami - mezuza zawierała zwitek pergaminu z wersetami Biblii. Należało je dotknąć wychodząc z domu, aby sobie przypomnieć przykazania dane Mojżeszowi przez Najwyższego na Górze Synaj.

    W szabat nie tylko biedni, ale przede wszystkim zamożniejsi Żydzi spieszyli do bóżnic z talmudami pod pachą. Ubrani w czarne chałaty, głowy zawsze nakryte, czapką, mycką, zamożniejsi czarnym kapeluszem. Synowie rabinów często też zostawali rabinami, nosili pejsy kręcące się na policzkach. Bardziej dostojni i zamożni w szabat kroczyli w lisiurach na głowach. Obchodzili ciekawie nazywające się święta, jak np. we wrześniu - "trąbki", "kuczki", "nowy rok", "sądny dzień". Na koguta składali symbolicznie swoje grzechy, ale to nie przeszkadzało, że go później zabijali i zjadali.

    Tworzyli chyba świadomie i celowo diaspory obyczajowe, które mogły innych mieszkańców prowokować do żartów i kpinek. Na pewno to ich trochę denerwowało, ale odnosiłam wrażenie, że ogólnie pomiędzy Polakami innych wyznań, a obywatelami innej rasy i obyczajów była tolerancja.

    Zapamiętałam z przed wojny dwa napisy pojawiające się gdzieniegdzie na murach lub płotach. Pierwszy brzmiał: "nie kupuj u Żyda" i miał cel zupełnie logiczny i pożyteczny. Polacy przez wieki "brzydzili się handlem" i ten napis miał ich mobilizować do zakupów w sklepach chrześcijan lub w Spółdzielni Spożywców, które na Wołyniu zaczęły dopiero pojawiać się w latach 30-tych.

    Drugi napis zawierał prawdę, smutną niestety i aktualną na Wołyniu i we Włodzimierzu - "Żyd to komunista". I tak było naprawdę. Przed wojną ludzi o przekonaniach lewicowych nierzadko nazywano ludowcami. Byli naturalnie socjaliści, ale komunistami, a przynajmniej we Włodzimierzu, byli Żydzi. Do Gimnazjum 8-mio klasowego Żydzi uczęszczali dość licznie. Byli często prymusami w nauce. W klasie 8-mej z moją siostrą zdawali maturę również dwaj prymusi Libers i Leskes. Po reformie w Oświacie, po 1936 roku powstało Prywatne Żydowskie Gimnazjum i Liceum, którego dyrektorem był pan Ferszlajser, imienia nie pamiętam. Policja we Włodzimierzu nierzadko demaskowała "czerezwyczajki" - związki komunistyczne, złożone z żydowskich profesorów i starszych uczniów tego Gimnazjum i Liceum. Powiadamiano o tym mego ojca, gdyż do jego obowiązków służbowych należał nadzór pedagogiczny i patriotyczny i nad tym gimnazjum. Wiem od naszej matki, że ojciec zwracał się do dyrektora Ferszlajsera z uwagami na temat tej organizacji w jego szkole.

    Ojca mojego NKWD aresztowało we Włodzimierzu 11 października 1939 r. Jednocześnie aresztowało NKWD kierownika szkoły podstawowej nr 1 Franciszka Strzeleckiego i inspektora szkolnego Józefa Dominika. Osadzono ich w więzieniu we Włodzimierzu Wołyńskim. Z rozkazu Stalina i KC WKPb ZSRR z dnia 5 marca 1940 r. "jako nieprzejednanych wrogów komunizmu" zamordowano ich w Więzieniu Śledczym NKWD w Kijowie. Miejsce spoczynku niestety dotąd dokładnie nie jest znane, być może jest to Bykownia. Dyrektor Żydowskiego Gimnazjum i Liceum też został zamordowany w więzieniu, ale z kolei przez Niemców. Nie chciałabym łączyć tych dwóch śmierci. Wprawdzie Ojca podano wraz z innymi na przygotowanej dla NKWD liście do aresztowania wraz z innymi pracownikami szkolnictwa, ale dyrektor Ferszlajser, w przeddzień aresztowania mego ojca zupełnie niespodziewanie odwiedził nas w domu ze swoją żoną i 4-letnim synkiem. Rozmawiał z moim Ojcem na osobności, może próbował go ostrzec. Tak, czy inaczej, Żydzi po wkroczeniu wojsk sowieckich na teren Polskich Kresów działali ręka w rękę z NKWD. Społeczeństwo doznało przez nich wielu krzywd, za które nie słyszałam, żeby kiedykolwiek chcieli nas przepraszać.

    Moje miasto rodzinne to Kowel, położony w północno-środkowej części Wołynia. Leniwie przepływająca rzeka Turia, to już dopływ głównej rzeki pobliskiego Polesia Prypeci.


    Kowel, 1918 r. Ulica Kolejowa. Pocztówka niemiecka. Ze zbiorów Tadeusza Marcinkowskiego.

    Ojciec mój, jako stypendysta Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie był zobowiązany po studiach pracę nauczycielską rozpocząć na Kresach Wschodnich. Oboje rodzice uczyli przez kilka lat w Państwowym Gimnazjum w Kowlu i jednocześnie kończyli studia wyższe. Matka moja - Stefania z Niedźwieckich Kisielowa, jako biolog i geograf uzupełniała wyższe wykształcenie na wakacyjnych kursach nauczycielskich, które ukończyła dyplomem nauczyciela szkół średnich. Ojciec po ukończeniu polonistyki, ucząc w Gimnazjum w Kowlu przygotowywał doktorat z filozofii. Promotorem tej pracy był prof. Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie Juliusz Kleiner, recenzentami prof. Taszycki i prof. Łempicki.

    Wkrótce po moim urodzeniu, w roku szkolnym 1927/28 rodzice służbowo zostali przeniesieni do Równego, z którego zapamiętałam ul. Sienną, przy której mieszkałam kolejno w dwóch różnych drewnianych domkach z gankami. Właścicielami byli Żydzi, w pierwszym Sajfer, w drugim Gasner. Lepiej pamiętam to drugie mieszkanie. Pamiętam oszkloną werandę, w zimie bardzo chłodną, w której stały moje sanki. Była kuchnia, w której doznałam poparzenia z kubka gorącym mlekiem, którym siostra Jasia mnie poiła. Chyba mnie mocno bolało, bo do dziś pamiętam. A oparzenie podobno miało być wynikiem mojej "nadruchliwości" przy jedzeniu. Pamiętam choinki w tym mieszkaniu i lepienie zabawek na choinkę z kolorowego glansowanego papieru i wydmuszek. Naturalnie przy tym uczestniczyłam. Pamiętam również gospodarzy, którzy byli jacyś inni jak my. Uśmiechnięte do mnie grube panie wydawały mi się rozczochrane. Sporo dzieci było w tym domu. Chłopcy w myckach na głowach, gospodarz w kapeluszu.Wszyscy mówili bardzo głośno i nie raz nie wiedziałam co mówią, szwargotali po żydowsku. Zapamiętałam kanapy i wielkie fotele, obite brązową skórą, a w mieszkaniu czułam obce dla mnie zapachy tych foteli, wielkich mebli w pokoju stołowym i często niepościelonych łóżek. Trochę się tego wszystkiego brzydziłam, a trochę bałam ich rysów twarzy, innych, jak w moim rodzinnym otoczeniu. Zapamiętałam z pobytu w Równem duży i jakby ponury wewnątrz kościół, w którym byłam z mamusią. Zapamiętałam jeszcze gramofon z tubą u państwa Faliszewskich. Uczyli w Gimnazjum razem z moimi rodzicami. Czasem w niedzielę szliśmy do nich z wizytą. Słuchałam z zainteresowaniem, jak z tuby wydobywały się melodie piosenek. Usiłowałam je śpiewać razem z moim tatusiem.

    Już w roku szkolnym 1929/30 ojciec mój dojeżdżał do pobliskiego Zdołbunowa, gdzie pełnił obowiązki dyrektora Państwowego Gimnazjum im Adama Mickiewicza. Został dyrektorem najmłodszym na Wołyniu. W roku szkolnym 1930/31 zamieszkaliśmy wszyscy w Zdołbunowie w dyrektorskim mieszkaniu przy ul. Kolejowej. Dom był duży, z ogródkiem kwiatowym od ulicy. Na podwórzu, od tyłu budynku, na którym rosła pod oknem kuchni wysoka wiśnia, były również krzewy porzeczek i agrestu, trochę grządek z jarzynami, a koło drewnianego płotu wysokie krzewy kwitnącego w maju bzu, no i moja huśtawka. Bardzo kochałam ten ogród, był odrobinę jak gdyby zaczarowany. Można było w nim pomarzyć po przeczytaniu jakiejś książki. Gimnazjum mieściło się w budynku z czasów zaboru rosyjskiego. Od frontu był piękny ogród szkolny z ciekawą roślinnością, pielęgnowany przez moją matkę wspólnie z uczniami i woźnym. Za budynkiem było duże boisko, wyposażone odpowiednio do gier i ćwiczeń sportowych. Był stosowny teren pod lodowisko w zimie, a zimy na Wołyniu były z reguły śnieżne i mroźne. Pracownia przyrodnicza, to było królestwo mojej mamusi. Były w niej hodowane świnki morskie i białe myszki, mamusia pielęgnowała z młodzieżą szkolną ciekawe i piękne rośliny. Hodowle te służyły do doświadczeń wykonywanych wspólnie na lekcjach, często również poza godzinami lekcyjnymi i były wspólnie z uczniami opisywane, a następnie moja matka opracowywała referaty wygłaszane przez nią i innych nauczycieli na kursach, na które jeździła. Pamiętam, że jako geograf wyjeżdżała w czasie wakacji na wycieczki krajoznawcze i wtedy przychodziły do nas listy od niej i kartki z widokiem zamku i jeziora w Trokach, czy z innych ciekawych miejsc Polesia lub Wileńszczyzny.

    Zdołbunów był miasteczkiem przygranicznym. Tu na stacji kolejowej może 300 m od naszego mieszkania kończyły się szerokie tory dla wagonów przyjeżdżających być może z towarami, rzadziej z pasażerami ze Związku Radzieckiego. Lokomotywa tej kolei szerokotorowej ryczała przeraźliwie obwieszczając swój wjazd na stację. Było to moje pierwsze zetknięcie z rykiem władzy radzieckiej. Miasteczko było rozdzielone przez dość liczne tory kolejowe, przez które przejście było niebezpieczne. Do kościoła lub do sklepów, czy targu trzeba było przez nie przechodzić. Na szczęście Polacy mimo kryzysu końca lat dwudziestych zdobyli się na budowę wiaduktu ponad torami. Było to bardzo ciekawe miejsce obserwacyjne dla mnie i dla mego braciszka Jędrusia, który urodził się w grudniu 1930 roku.

    Swoimi urodzinami w domu przysporzył mi wiele wrażeń, a nawet lęków o moją mamusię. Gdy mnie nareszcie wpuszczono do pokoju sypialnego, gdzie leżała mamusia bladziutka, ale uśmiechnięta, zobaczyłam koło niej małe białe zawiniątko, z którego wystawała ciemna czuprynka. Od razu go pokochałam i stale asystowałam przy karmieniu, kąpaniu i przewijaniu. W lecie, kiedy spał miałam polecenie pilnować go i odganiać muchy. Ach, jak bardzo mi się nudziło!

    Rodzice i siostra Jasia szli codziennie do szkoły. W jesieni 1931 roku przyszła do mamusi z wizytą pani kierowniczka szkoły podstawowej i spytała mnie, czy chcę już chodzić do szkoły. Chwilę ze mną porozmawiała i być może już na drugi dzień poszłam do szkoły, zlokalizowanej w pobliżu Gimnazjum. Zaczęłam wychodzić z mamusią rano na godzinę 8-mą do szkoły. Czytać nauczyłam się szybko, o ile pamiętam pisanie w zeszycie i rachunki sprawiały mi pewną trudność. Moja wczesna szkolna edukacja została przerwana już w styczniu 1932 r., bo dostałam ospę wiatrówkę, po której do dziś mam malutką blizenkę na czole. Chorował również mój malutki braciszek Jędruś. Powtórnie rozpoczęłam naukę szkolną, jako sześciolatek od jesieni, a właściwie od 20 sierpnia 1932 r., bo w tych latach, chyba do czasu reformy szkolnictwa w sierpniu zaczynał się rok szkolny. Umiałam już czytać i to czytanie stało się moim najmilszym i najciekawszym zajęciem. Jak moi rodzice mówili, po prostu "połykałam książki", dziecięce bajki, przygody, trochę później opowieści historyczne.

    Mamusia moja przygotowywała referaty na konferencje nauczycielskie. Maszyna do pisania często była u nas w domu. W wyniku moich próśb pozwalano mi na niej pisać już w wieku sześciu lat. Pamiętam kierowniczkę szkoły panią Mikoszewską i moją pierwszą nauczycielkę panią Głowatyńską. Była Rosjanką. Wraz z mężem, jak się wtedy mówiło popem prawosławnym, uciekli z Rosji w czasie rewolucji. Bardzo mile pamiętam do dziś księdza Drabika i lekcje religii, które prowadził. W I-szej klasie, około Wielkanocy na lekcjach opowiadał o Męce Pańskiej tak ciekawie i pobudzająco moją wyobraźnię siedmiolatka, że do dziś pamiętam, jak płonęłam na policzkach z wrażenia.

    Byłam w II-giej klasie, kiedy dostałam łyżwy. W lot opanowałam równowagę i odrobinę umiejętności jazdy. Na boisku koło Gimnazjum było piękne i duże lodowisko. Ze starszą ode mnie koleżanką "ćwiczyłyśmy holendrowanie." Trzymałyśmy się obie za ręce. Był nierówny lód, stopiony od światła wysokiej latarni na środku boiska. Upadłyśmy obie pod tą latarnią, ona jakoś wstała, a mnie wyniesiono na rękach z boiska. Złamałam nogę w podudziu. Rentgena naturalnie w naszym miasteczku nie było, a nawet tego dnia nie było również lekarza chirurga, bo pojechał na zjazd lekarski. Składał mi tę złamaną nogę lekarz akuszer, tak zwano wówczas lekarzy położników. Włożył nogę w łupki. Przyjechał chirurg, sprawdził, czy kości dobrze złożone i po 10-ciu dniach leżenia w łupkach założył ciężki gips z obcasem, z którym leżałam trzy miesiące. Miałam osiem lat, a braciszek Jędruś trzy lata. Na Wołyniu nie rzadko nie trzymaliśmy pomocy domowej, wówczas nazywanej służącą. Rodzice od czasu do czasu woleli, z pomocą mojej starszej siostry Jasi sami gospodarzyć, a obiady brać od osób, które stołowały ludzi dla zarobku. Tak było i wtedy, w czasie mojej choroby.

    Zostawaliśmy do południa sami we dwoje i trzyletni braciszek mnie obsługiwał. Bawiliśmy się moimi lalkami i jego misiami, czytałam mu moje bajki i "Płomyczki", które prenumerowano dla mnie. O oznaczonej godzinie, a znałam się już na zegarku, Jędruś podawał mi przygotowane przez mamusię przed pracą drugie śniadanie i oboje jedliśmy. Ja naturalnie go karmiłam i poiłam. Kładł się koło mnie na tapczanie, okrywałam go i spał smacznie. Wkrótce przychodziła mamusia ze szkoły lub siostra. Oprócz czytania masy książek z wielkim zapałem w czasie tej choroby wyszywałam serwetki, nauczyła mnie tego mamusia. Czasami zostawaliśmy sami również wieczorami, gdy rodzice z siostrą wychodzili na przedstawienie lub akademię. Trochę się wtedy bałam, chociaż lampa w pokoju była zaświecona aż do ich powrotu. Końcem kwietnia gips rozcięto. Noga była szczuplejsza i nieraz bolała, ale powoli chodziłam coraz sprawniej. Szybko nadrobiłam szkolne zaległości i z samymi piątkami przeszłam do następnej klasy. Rodzice zadecydowali, że w tym roku, w związku z chorobą nie przystąpię do I-szej Komunii św, czego bardzo żałowałam.

    Tymczasem rodzicom zaproponowano przeniesienie ze Zdołbunowa do Włodzimierza Wołyńskiego. Był to awans dla tatusia. Budynek gimnazjalny był większy, miał być remontowany i przystosowywany do nauczania zgodnie z projektami reformy Oświaty min. Wacława Jędrzejewicza. Miały powstać pracownie do nauki biologii, chemii, fizyki i dwie sale gimnastyczne. Ten wielki budynek, pamiętający jeszcze czasy zaboru rosyjskiego opuszczała Szkoła Rzemieślnicza przenosząca się do własnego budynku przy ul. Pierackiego. Miało się kształcić w powstającym Liceum i Gimnazjum 400 uczniów. Trzeba było zlokalizować i zorganizować bursę dla chłopców z okolic Włodzimierza.

    Rodzice snuli plany, a ja nie byłam zadowolona. W Zdołbunowie było mi tak dobrze, miałam dobrą koleżankę, córkę robotnika, z którą siedziałam w szkole przez dwa lata. Nazywała się Ala Pytówna. Tak dobrze mi się mieszkało i bawiło w ogrodzie z bzami i huśtawką. Jednak zapamiętałam sobie, że wieczorami nie było w Zdołbunowie bezpiecznie. Tatuś miał w domu rewolwer i jeżeli musiał wyjść wieczorem z domu, to go brał do kieszeni, nawet nabity. Kiedyś wrócił i mówił, że jacyś mężczyźni go napadli i strzelał w powietrze, by ich spłoszyć. Rodzice mówili, że to być może komuniści, może nawet z poza naszej granicy wschodniej.

    W czasie tych ostatnich moich wakacji w Zdołbunowie podjęłam wstępne postanowienie, że będę studiować medycynę. Przysłuchiwałam się rozmowie obojga rodziców o ich studiach. Mamusia mówiła do mego ojca, że po maturze bardzo chciała studiować medycynę, ale była z rodziny niezamożnej i musiała myśleć o rychłym podjęciu pracy zarobkowej, a wówczas na studiach medycznych nie było więcej jak kilka procent kobiet i, że bardzo by pragnęła, żeby któreś z nas dzieci poszło na studia lekarskie. Nic nie mówiąc o tym głośno, pomyślałam sobie, że to będę ja.

    Później, w następnych klasach jeszcze inne przedmioty i zawody mnie interesowały i pociągały, ale myśl, aby zostać lekarzem i pracować przy łóżku chorego powracała. Już ostatecznie medycynę wybrałam, mając okazję widzieć w czasie wojny przez okno z ulicy chorych na tyfus w szpitalu żydowskim w getcie we Lwowie. A moja mamusia byłaby na pewno dobrym lekarzem, miała potrzebne uzdolnienia, była wrażliwa na cierpienie ludzi i miała wspaniałą intuicję, która lekarzowi jest bardzo potrzebna.

    Wakacje w 1934 r. spędziłam ze starszą siostrą i braciszkiem Jędrusiem na rdzennie ukraińskiej wsi Myzowo, oddalonej 25 km od Kowla u mojej ciotki nauczycielki Wiktorii Niedżwieckiej, mojej matki chrzestnej, a siostry naszej matki. W Myzowie k. Kowla była kierowniczką czteroklasowej szkoły podstawowej.

    Prowadziła niełatwe w tych warunkach nauczanie podstawowe. Do I-wszej klasy zgłaszały się dzieci, które znały wyłącznie rodzimy język ukraiński. Ciotka uczyła je po ukraińsku bukwy cyrylicy, a następnie na lekcjach języka polskiego uczyła mowy polskiej i alfabetu łacińskiego. Przez parę tygodni września 1934 r., z powodu przeprowadzki do Włodzimierza pozostawałam z bratem u cioci w Myzowie i chodziłam tam do szkoły.

    Miałam więc okazję poczynić pewne spostrzeżenia, które zapamiętałam. Zaczęłam się uczyć czytać na ukraińskim elementarzu i przysłuchiwałam się językowi, którym dzieci mówiły po ukraińsku. W tej szkole był jeszcze nauczyciel rodem z woj. poznańskiego, nazywał się Czesław Molik i uczył pozostałych przedmiotów łącznie z pracami ręcznymi dla chłopców.

    Szkoła mieściła się w niedużym parterowym domu z kwietnym ogródkiem od frontu. Mieściły się w niej dwie izby szkolne, w których uczono na zmiany. Mieszkanie kierowniczki to była kancelaria będąca jednocześnie sypialnią i jadalnią. Była obok kuchnia z wielkim piecem kuchennym, a przy kuchni mały pokoik, w którym rezydował nasz dziadek Władysław Niedżwiecki. Urodzony w Basiówce koło Lwowa, emerytowany skromny urzędnik Namiestnictwa. Mieszkał tam z córką, a naszą ciotką, dzięki czemu nie była taka samotna na wsi "zabitej deskami," daleko od miasta. Za szkołą było boisko szkolne i zabudowania gospodarcze. Po podwórzu kręciło się parę kur i kurcząt, a dziadzio Władysław sypał im ziarno z przetaka. Pomagała mu w gospodarstwie i na małym uprawnym poletku, ubrana w dość długą lnianą koszulę dziewczyna imieniem Ulana. Dziadzio służąc w wojsku austriackim był kucharzem. Gotował więc wspaniałe pierogi ruskie, piekł niezwykle smaczne ciasteczka kruche i rogaliczki, które ze sobą przywoził w walizeczce, kiedy odwiedzał nas we Włodzimierzu. W szkole, w Myzowie religii uczył prawosławny pop w czarnym odzieniu, z długimi włosami na głowie i długą brodą. Mieszkał koło pobliskiej cerkwi z żoną i kilkorgiem dzieci. Przy cerkwi stała również drewniana dzwonnica. Dźwięk szybkiej sygnaturki wzywającej na nabożeństwa był charakterystyczny.

    Z jego córeczką Luboczką bawiłyśmy się. Było nam smutno, bo nierzadko napotykałyśmy martwe małe ptaszki, które wypadły z gniazda, robiłyśmy im pogrzeby. Wieś była rozciągnięta wzdłuż błotnistej wiejskiej drogi z koleinami. Drewniane wiejskie chałupy kryte słomą stały przy tej drodze. Ściany bielone, z małymi okienkami. Wewnątrz przeważnie jedna izba mieszkalna z wielkim kuchennym piecem i zapieckiem, na którym w zimie spały dzieci lub starzy członkowie rodzin. Zamiast podłogi gliniane klepisko. W sieni domu spiżarnia, w izbie pachniało razowym chlebem, maślanką i serem.

    Do izb mieszkalnych przeważnie przylegały ściany obory i stajni, a na końcu chlewik dla świnek, które korzystały z każdej okazji, by uciec na podwórze i wytaplać się w błocie. Pamiętam drewniane, niskie studzienki, z wiadrami na łańcuchu, niektóre również z żurawiem. Stanowiły niebezpieczeństwo szczególnie dla małych dzieci. Niedaleko zabudowań gospodarczych lokowano dół z gnojówką, cuchnący zbiornik nieczystości od zwierząt i podściółki. Było to naturalne źródło nawozu na te niezbyt urodzajne pola. Warunki sanitarne były ogólnie złe. Woda ze studzien często zaskórna i skażona bakteriami. Dzieci szkolne i chyba również dorośli podlegali obowiązkowemu szczepieniu przeciw durowi brzusznemu.

    Lubiłam polnymi miedzami chodzić na spacery między łanami złocistych zbóż. Przy miedzach rosły polne grusze, rzucające na wędrowca cień w upalne, wołyńskie lato. Bliżej chałup były zagony niebiesko kwitnącego lnu na lniany przyodziewek, zagony konopi na powrozy i worki, zielone zagony kapusty, zagony maku, no i ziemniaków, będących podstawą żywienia mieszkańców, szczególnie przy głodnym i długim przednówku.

    Upalne dni lata często kończyły się burzą i ulewnym deszczem. Wody deszczowe wypełniały rowy przydrożne i były przyczyną błotnistych i grząskich kałuż na drodze. Wzdłuż rowów rosły wierzby rosochate i wiklina, przydatna do plecenia koszy i półkoszków do wozów. Łąki często podmokłe, bo przecież bagienne rozlewiska Polesia były już niedaleko. A na pastwiskach i przy rowach pasły się krowy i kozy, również spętane konie.

    Wieczorem, po zachodzie słońca na przyzbach siadały dziewczyny i młode kobiety w lnianych, pięknie wyszywanych czarnymi i czerwonymi krzyżykami koszulach, śpiewały na głosy swoje ludowe pieśni rozlewnie zawodząc. To ich śpiewanie miewam jeszcze czasem w uszach.

    Mieszkańcy wsi wydawali się dobrze usposobieni do swojej, jak po rusku mówili "uczytelki", a mojej ciotki, energicznej i zdecydowanej kierowniczki szkoły, wymagającej od uczniów pilności i dyscypliny, ale zawsze gotowej poradzić i pomóc. Jednak ciotka mimo jak się wydawało dobrych układów z mieszkańcami wsi czuła narastającą wrogość i wzbieranie ukraińskiego skomunizowanego nacjonalizmu. Na pewno już ukraińscy emisariusze, może nawet zza wschodniej granicy judzili przeciw "lachom", jak nas jeszcze kozacy nazywali.

    Rozpoczęła starania o przeniesienie do wsi z ludnością polską. Inspektor szkolny w Kowlu p. Panek nie chciał jej z tego Myzowa wypuścić. Prosiła o pomoc mego ojca, wówczas już dyrektora Państwowego Liceum i Gimnazjum we Włodzimierzu Wołyńskim. Udało się, i już w roku szkolnym 1936/37 uczyła w Siedmioklasowej szkole podstawowej w Wąsowiczach oddalonych 14 km od Włodzimierza Wołyńskiego. Była to osada wojskowa ludności z Lubelszczyzny nazwana od nazwiska dowódcy Oddziału Wąsowicza. Każdy osadnik dostał 12 morgów pod uprawę. Pobudowane domy były przeważnie drewniane, z werandami. Teren falisty, grzędy pól obsiane żytem i pszenicą. Zboże wysokie, kłosy pełne. Przy drewnianej, schludnej zabudowie były sady dorodnych czereśni i wiśni wożonych na sprzedaż do miasta w wiklinowych koszach. Ciocia Wisia i dziadzio Władysław zamieszkali u osadników, u państwa Różyckich w schludnym drewnianym domku. Spędzaliśmy oboje z bratem, czasem również i z siostrą przynajmniej parę dni wakacji w Wąsowiczach. Jak zwykle dużo czytałam, ale były również wesołe i beztroskie zabawy z dziećmi gospodarzy Wandą i Ryśkiem, jej bratem. Siadywaliśmy na konarach czereśni, zrywaliśmy je do celów gospodarczych i jednocześnie raczyliśmy się pysznym, dojrzałym owocem. Lata wołyńskie były zwykle upalne, częste burze z ulewnym, ciepłym deszczem. Jak przyjemnie było biegać bosymi nogami po mokrej trawie i taplać stopami w kałużach ciepłej deszczówki.

    Wybuch wojny we wrześniu 1939 r.i zdradzieckie wkroczenie armii sowieckiej na nasze Kresy bezpowrotnie zniszczyły nasz kraj lat dziecinnych. Państwo Różyccy zostali wywiezieni w śnieżną i bardzo mroźną noc z 10 na 11 lutego 1940 r. do zalesionych okolic Archangielska i robót przy wyrębie drzew. Ciotka moja Wiktoria zdążyła narzucić na sanie, na których ich umieszczono kożuch mego dziadka Władysława, który właśnie zmarł na początku lutego 1940 r. Okryła nim sparaliżowanego od kilku tygodni pana Różyckiego. Wkrótce zmarł na tej obcej i niegościnnej ziemi. Pozostali członkowie tej rodziny częściowo wrócili do Polski w 1946 r. Syn Rysiek, wzięty do wojska przez sowietów zginął na wojnie. Z Wandą spotkałam się dopiero w latach 90-tych. Mieszka we Wrocławiu. Ukończyła studia pedagogiczne, pracowała w szkolnictwie, ale już była na emeryturze. Odwiedziła mnie w Tarnowie. Niechętnie opowiadała o trudnych, a nawet tragicznych dziejach swej rodziny. Raczej wspominałyśmy lata dziecięce, nasze beztroskie zabawy i psoty.

    A moja ukochana matka chrzestna pozostała sama w Wąsowiczach. Dziadzio Władysław miał jeszcze nieukończone 77 lat, nie przeskoczył dwóch siekierek. Zmarł we śnie 6 lub 7-mego lutego 1940 r. Ogromnie przeżył ponowną utratę Niepodległości, jaka nastąpiła po wkroczeniu Sowietów na polskie ziemie, na wschód od Bugu. Ciosem dla Niego była również okoliczność uwięzienia mojego ojca, którego jako teść szanował, a nawet podziwiał za wykształcenie, prawość w życiu, oddanie Polsce i własnej rodzinie. Ostatecznie załamała go wiadomość, że moja matka, a jego córka z wnukami zmuszona była przed dalszymi sowieckimi represjami opuścić Włodzimierz i uciec na zupełnie niepewny los do Lwowa. Był schorowany, zawsze sporo palił. Wprawdzie przed wojną palił bardzo wonny, chociaż naturalnie odpowiednio drogi Tytoń Turecki, z którego nabijałam mu tutki do palenia o nazwie "Morvitan". Zmarł z poprzedzającymi ten zgon objawami udaru mózgu. Z powodu wysokich zasp i mrozu, ani po lekarza, ani nawet po księdza z Ostatnimi Sakramentami nikt nie zdecydował się pojechać. Był dobrym, mądrym i uczciwym człowiekiem. Po śmierci żony, która zmarła na hiszpankę w 1918 roku, już się nie ożenił. Zamieszkał z najmłodszą córką, której towarzyszył w niełatwych losach nauczycielki wiejskiej. Wnukom okazywał dużo zainteresowania, troski i serca. Jak mi wiadomo, opiekował się mną, jako niemowlęciem do mojego pierwszego roku życia, bo mamusia po sześciu tygodniach urlopu musiała wracać do szkoły. Takie były ustawy. Urlopy macierzyńskie były krótkie, a każdemu zależało na pracy, którą pełnił.

Beata Kisiel Lubichowa, Tarnów
(wspomnienia nadesłane do serwisu "Wołyń naszych przodków...")

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl