Krzesimir Dębski: Spojrzałem w oczy mordercy moich dziadków

Janusz Schwertner

    - Wcześniej wszyscy żyli w zgodzie. Dzieci razem się bawiły i razem dorastały. Dopiero później zaczęło się to całe zło. Ojciec opowiadał historię kolegi Ukraińca, który pod wpływem ideologii Bandery bestialsko zamordował polską żonę i dzieci. W ten sposób chciał udowodnić, że nie jest rasowym zdrajcą.

    Krzesimir Dębski opisał historię swojej rodziny w książce "Nic nie jest w porządku". Dziadkowie polskiego kompozytora zginęli w Wołyniu, a rodzice cudem uniknęli śmierci. Dziś sam przyznaje, że wyrósł i żyje w traumie tamtych wydarzeń.

    Z Krzesimirem Dębskim, kompozytorem, autorem książki "Nic nie jest w porządku", rozmawia Janusz Schwertner.


    Żyje pan z traumą Wołynia?

    W pewnym sensie tak. Choć praca zagłusza myśli.

    Ukraińcy zamordowali pańskich dziadków, a rodzice cudem przetrwali rzeź. Pan mówi, że nie może zaznać spokoju.

    To naturalne, że ludzie tracą swoich bliskich, rodziców czy dziadków, ale w przypadku Wołynia od zawsze potwornie wkurzająca była zmowa milczenia. Jeszcze do niedawna - i boję się, że to wcale tak całkiem nie minie - nie można było głośno mówić o tym, co się stało. W gazetach 9 lipca czytamy o zabójstwie muzułmanów w Srebrenicy, dzień później - o mordzie w Jedwabnem. I bardzo dobrze, że media przypominają te wydarzenia. Ale 11 lipca - w rocznicę krwawej niedzieli - jest cisza.

    Powiedział pan: "jako Polacy zdajemy się uważać, że prawda nas nie wyzwoli, a osłabi".

    I chyba tak to jest. Panuje trudna do zrozumienia niechęć i ignorancja. Słyszę znów głosy ekspertów, którzy przekonują, że to nie jest czas na odgrzebywanie sprawy Wołynia. Że nie wolno iść ręka w rękę z Rosjanami. No to w takim razie kiedy będziemy mogli o tym porozmawiać? O Katyniu też długo nie można było mówić. Strasznie mnie to wkurza. To nie jest w porządku.

    11 lipca 1943 roku nastąpiła eskalacja pogromu Polaków mieszkających na Wołyniu. Od czego zaczęła się Krwawa Niedziela?

    Pamiętam taką historię, którą opowiadała mi matka. Tuż przed pójściem na mszę lepiła ze swoją siostrą pierogi. To był normalny dzień, one były roześmiane, spokojne. Niczego się nie spodziewały. W pewnym momencie w mieszkaniu zjawiła się zaprzyjaźniona sąsiadka, Ukrainka. Popatrzyła na nie i zapytała: "Dzieci, wam chce się jeszcze śpiewać?

    Pańscy rodzice mieszkali w Kisielinie na Wołyniu. Poszli wtedy na tę mszę.

    I zaraz później zaczęła się masakra. Pogromy odbywały się już wcześniej, ale 11 lipca banderowcy dokonali zorganizowanego ataku na 99 miejscowości. Nie oszczędzali nikogo - podpalali domy, strzelali do kogo popadnie: uciekających dopadali z siekierami. Okrążyli też kościół, w którym znajdowali się rodzice i około 80 innych osób. Upowcy większość osób wyciągnęli i zabili: rozstrzelali, przebijali bagnetami. Rodzice wraz z kilkunastoma osobami zostali w środku. Ojciec zorganizował obronę.

    Byli wręcz skazani na śmierć. Otoczeni, nieuzbrojeni, pozbawieni pomocy.

    Ojciec miał doświadczenie z konspiracji w ramach Związku Walki Zbrojnej. To pomogło. Bronili się przez wiele godzin, choć nie mieli nic. Tylko bardzo mądrą taktykę. W starających się przedostać do środka Ukraińców rzucali cegłami, nieumiejętnie rzucane granaty natychmiast odrzucali z powrotem w ich kierunku. Pożar wywołany przez upowców gasili moczem kobiet, bo nie mieli już wody. Kilka razy udało się celnie rzucić i zadać bolesne ciosy maszynami do pisania. Inna sprawa, że ci Ukraińcy byli słabymi żołnierzami, prostakami, którzy sami się bali. Wybawienie nadeszło, gdy w końcu spadł deszcz, dzięki czemu nie dało się doprowadzić do podpalenia kościoła. Ukraińcy się wycofali.

    Pańscy rodzice w trakcie oblężenia zaręczyli się. Wcześniej matka raz odmówiła, tłumacząc, że jeszcze nie wie, na czym polega miłość. Tego dnia była już gotowa.

    Wcześniej sympatyzowali ze sobą, ale mama rzeczywiście uznała, że za wcześnie na zaręczyny. Miała wtedy 17 lat. Gdy zjawia się takie niebezpieczeństwo, ludzkie zachowania szybko ewoluują. Nie mieli pierścionków, dali sobie słowo pośrodku tego całego chaosu, w trakcie walki. Nie wiedzieli, czy przeżyją. Tego dnia matka uratowała mu życie, opatrując ranę powstałą w wyniku wybuchu granatu. A przewieźć ojca w bezpieczne miejsce na samym końcu pomógł też jeden z Ukraińców, przeciwnik pogromu.

    Ojcu wkrótce musiano amputować nogę. Bez żadnego znieczulenia, w jednym z niemieckich szpitali. Chorował też na gruźlicę, w ciele miał odłamki, które wywoływały nerwobóle. Mimo to zaraz później, zresztą podobnie jak pańska matka, wstąpił do Armii Krajowej.

    Tak, oboje byli partyzantami. Walczyli w innych oddziałach, widzieli się może jeszcze ze dwa razy. Ojciec służył w 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty. Nie miał nogi, ale poruszał się na wozie. Starał się wykonywać jak najlepiej swoje działania jako oficer informacyjny. Ze względów konspiracyjnych, nie kontaktował się z ówczesną narzeczoną. Po wojnie stał się zakutym karłem reakcji, chorym na gruźlicę, z amputowaną nogą, którego jeden z kolegów zadenuncjował i omal nie wydał na śmierć.

    Jak do tego doszło?

    Nosił angielską koszulę, którą zdobył w trakcie zrzutów. Jeden z oficerów rozpoznał go i doniósł przełożonym. Ojca aresztowali i mieli powiesić. Odbili go koledzy z AK.

    Rodzicom po wojnie udało się odnaleźć. Jak wyglądało ich spotkanie?

    Długo się szukali, pisali listy do wspólnych znajomych, zostawiali wiadomości w kościołach, u rodziny. Trwało to jakieś pół roku. Mój ojciec w międzyczasie trafił do sanatorium, gdzie lekarzem był brat pułkownika Jana Rzepeckiego. Leczył go, tuczył: tak żeby ojciec przybrał na sile. Tłuszcz miał ściskać jedno płuco, drugie zostało wycięte. Spotkali się w końcu w Zamościu, na nowym mieście. Ojciec stwierdził, że po amputacji nogi nie może niczego żądać. Matka nie chciała o tym słyszeć, nie zmieniła zdania. Wzięli ślub w Izbicy koło Zamościa.

    Ojciec był wdzięczny, że się nie wycofała?

    W pewnym sensie tak. Później moja mama tylko czasem się martwiła, że nie może zatańczyć ze swoim mężem. Do końca byli zgodnym małżeństwem, choć to nie były czasy wielkiej wylewności. Więcej o ich miłości mówiły czyny, a nie słowa.

    Kiedy pan dowiedział się o Wołyniu?

    Nie było jednego momentu, wszystkiego dowiadywałem się stopniowo. W domu mówiło się o tym otwarcie. Jako młodego chłopaka czasami zastanawiało mnie to, jak moi rodzice i dziadkowie znaleźli się na tych terenach. W dodatku ojciec tak świetnie mówił po rosyjsku, że chyba w wieku 14 lat w końcu wypaliłem: tato, ty to jesteś pół-Rusek. Nie dość, że mówisz w ich języku, to twoja matka była Kozaczką. Ojciec popatrzył na mnie i wystrzelił: "Skoro tak, to ty jesteś ćwierć-Rusek, a to jeszcze gorzej". On nigdy nie posługiwał się żadną nienawiścią, mówiąc o drugim człowieku. Nie cierpiał komunizmu, doznał niesłychanych krzywd od Ukraińców, ale nie dążył do pustego rewanżyzmu.

    Przez całe życie walczył o prawdę na temat Wołynia. Chłodno, bez emocji, opisywał rzeź dokonaną na Polakach. I miał swój wielki cel: dowiedzieć się, jak zginęli jego rodzice.

    I ja w pewnym momencie dołączyłem do moich rodziców, którzy starali się odkryć prawdę. Duże znaczenie miał dla mnie jeden z wyjazdów na Kaukaz, gdzie służyłem im jako tragarz. Żyła tam rodzina ze strony mojej babci. To był dziwny czas. Niby spotkaliśmy członków naszej dalszej rodziny, ale to byli typowi "homo sovieticus". Ludzie, którzy nie żyli, a egzystowali. Nie mieliśmy z nimi najmniejszego pola do dyskusji. Po jednym dniu chcieliśmy wyjechać, ale nie było jak. Pokazywaliśmy im mapę, tłumaczyliśmy, że tu jest Kaukaz, tu Charków, tu Kijów, tu Warszawa. Nic z tego nie rozumieli.

    Ojciec często odwiedzał tereny, z których w 1943 roku musiał uciekać. Tam było najbliżej do prawdy.

    Dość szybko trafił na człowieka, który był jego kolegą z podstawówki. Sprawiał wrażenie osoby bardzo kontaktowej. Obiecywał, że wyjaśni sprawę, że pomoże odnaleźć ciała. Ale równocześnie mącił: wskazywał na rzekomą winę NKWD. To oczywiście było wyssane z palca, bo wizja pojawienia się radzieckich czołgistów w tym czasie w Kisielinie, mających rzekomo dokonać mordu na Polakach, była mocno abstrakcyjna. Ojciec mówił mu o tym, ale tamten zdania nie zmieniał.

    Jaka panowała atmosfera w Kisielinie, w sąsiedzkich miejscowościach kilka dekad po okrucieństwie, które miało tam miejsce?

    Sprawiała wrażenie, jakby świat się zatrzymał i zamarł. Totalna degrengolada. Z moim ojcem ludzie rozmawiali zawsze na zewnątrz, na podwórku, nigdy w domu. W swoich posiadłościach ciągle mieli rzeczy zagrabione Polakom w trakcie rzezi. Ciężko tam było o prywatność, zawsze ktoś kręcił się blisko, nasłuchiwał rozmów. A kolega ojca ciągle rzucał fałszywe tropy, ciągle zwodził.

    Po latach okazało się, że to właśnie on był zabójcą pańskich dziadków. Gdy pan poznał prawdę, ojca już nie było na świecie.

    Ale on z pewnością coś podejrzewał. Ten Ukrainiec nie uczestniczył w ataku na kościół w Kisielinie, ale ojciec wiedział, że w tym czasie siedział z kolegami w pobliskiej cerkwi. I tak jak inni, mordował Polaków, tylko w innych miejscowościach. Jego ofiarą padli moi dziadkowie.

    Jak pan się o tym dowiedział?

    Przypadkiem. Mieliśmy świadomość, że ludzie znają prawdę na temat moich dziadków, ale cały czas panowała zmowa milczenia. W końcu pękli znajomi mojej mamy z dzieciństwa, którzy mieli syna w moim wieku. Był milicjantem, któregoś dnia zginął w jakichś lokalnych porachunkach. Okoliczności tej zbrodni były koszmarne: sprawcy zmasakrowali jego ciało i wrzucili do worka. Rodzice tego chłopaka przeżyli szok i może sami przeżywając swoją tragedię, postanowili pomóc nam wyjaśnić zagadkę śmierci dziadków. Byliśmy w Kisielinie akurat z ekipą TVP, właśnie wracaliśmy do Polski. W pewnym momencie na drogę wyskoczył ojciec zabitego milicjanta. Wskazał naszego przewodnika, rzekomego przyjaciela mojego ojca, jako członka bandy, która dokonała mordu także na moich dziadkach.

    Pan po latach spojrzał mordercy swoich dziadków w oczy.

    Tak, spojrzałem.

    Co pan zrobił z tą wiedzą?

    Wkrótce ten człowiek zmarł. Nie doczekał kary, za to my poznaliśmy prawdę. To było najważniejsze. Mieliśmy też zamiar zachować się tak, jak powinno w takiej sytuacji: zgłosić sprawę prokuraturze. Nie zdążyliśmy.

    W jakich okolicznościach mogli zginąć pańscy dziadkowie?

    Strach pomyśleć. Dziadek miał wtedy 57, a babcia 54 lata. Uważano ich już za starszych ludzi, ale pewnie byli potrzebni jako służba medyczna, by leczyć członków UPA. W trakcie pogromu zostali osaczeni, wszystko widzieli na własne oczy. Sądzę, że zginęli, bo za dużo wiedzieli, byli niebezpiecznymi świadkami tamtych zdarzeń. Zwłaszcza mój dziadek był miejscowym doktorem Judymem, lekarzem, udzielał pomocy mieszkańcom wszystkich pobliskich wiosek. Znał ludzi z imienia i nazwiska. Musiał zginąć.

    Pański ojciec, który zmarł, zanim udało się rozwikłać tę zagadkę, pozostał do końca pogodnym człowiekiem. Skąd czerpał siłę?

    Nie żył pragnieniem zemsty, interesowały go fakty, nie emocje. Prowadził normalne życie, a równocześnie dążył do prawdy. Przeszukiwał archiwa, tłumaczył pisma UPA, przeglądał artykuły. Rysował szczegółowe plany, napisał książkę, chciał, żeby coś po jego poszukiwaniach pozostało. Dla niego była to terapia.

    Podobnie jak pan, pracą zagłuszał myśli.

    Nie załamywał się, tylko pracował. Był kaleką, ale potwornie dużo robił. Pamiętam, jak wspólnie kopaliśmy rowy melioracyjne. Miałem jakieś 12 lat. Ojciec siedział i budował sobie tratwy, żeby nie utopić się w bagnie. A ja rąbałem. I tak sobie razem pracowaliśmy. A nocą na szybach szklarni mojego wujka malowaliśmy nagie nimfy. Ludzie rano jeździli autobusami i dzięki nam oglądali takie widoki. Mama się wściekała, bo uważała, że to nieobyczajne.

    Imponowało panu, że nie ma w nim pragnienia zemsty?

    Tak. On to nawet lubił sobie pogadać po ukraińsku. Wychował się w ciekawym, międzynarodowym środowisku, czego w gruncie rzeczy mu zazdrościłem. Zanim doszło do ludobójstwa, ludzie żyli w zgodzie, dzieci razem się bawiły i dorastały. Dopiero później, pod wpływem szalejącego nacjonalizmu, zaczęło się to całe zło. Ojciec opowiadał historię kolegi Ukraińca, który pod wpływem ideologii Bandery bestialsko zamordował polską żonę i dzieci. A wcześniej z moim ojcem przyjaźnili się i razem uprawiali sporty. Niebywałe. Ale Bandera pisał: "Mieszańcy są zdrajcami; tacy jak oni, zawsze zdradzają. Nie można im ufać". Swojej uczciwości można było dowieść tylko w ten sposób.

    Ojciec umarł w poczuciu niespełnienia?

    Był szczęśliwym człowiekiem, ale tak, ma pan rację. Z jednej strony napisał książkę: zapis ludobójstwa z Wołynia, ale nie doczekał jej wydania. Był fantastycznym pedagogiem, a uczył tylko w szkole średniej. Powinien na uczelni. Był malarzem, który nie zdecydował się zapisać do związku, bo trzymał się z daleka od wszystkiego, co komunistyczne. Na dużą karierę nie miał więc szans. Grywał koncerty, orkiestra zamojska wykonywała jego utwory, no ale to nie to samo co narodowa. Osiągnął wiele, mógł jeszcze więcej. Może trochę nie wierzył w siebie? Wielu wykonawcom dawał nuty, lecz większość się nie zachowała. Choć czasami ktoś odnajduje stare utwory ojca i mi je przynosi.

    I co pan z nimi robi?

    Daję im drugie życie. Część przepisałem komputerowo. Mam taki utwór ojca, który powstał w 1946 roku. Tekst do niego napisał mój stryj. Po latach usłyszałem to, co ojciec zapisał w nutach 70 lat temu. Magiczne uczucie.

    Janusz Schwertner (Onet, 13.11.2016)

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl