Spis artykułów
Powrót nad Czeremosz

Edward Łysiak


    Polacy i Ukraińcy - jeszcze razem - przed szkołą we wsi Rybno koło Kut.
    Zdjęcie wykonano ok. 1938 roku (z archiwum Edwarda Łysiaka).

    * * *

    Chcieliście żyć w wolnej Ukrainie, a że wolności nikt nie daje za darmo, walczyliście. Nas Polaków i was Ukraińców podzieliły metody waszej walki.

    Zaczynam czytać, po ukraińsku: "Z prawdziwym wzruszeniem stoję w tym właśnie miejscu. Jeszcze jesienią 1944 r. był tu kościół, w którym modlili się Polacy. Z dzieciństwa pamiętam opowieści babci i mamy, które w Rybnie mieszkały. Mówiły o polskich i ukraińskich sąsiadach, o wspólnej pracy i zabawie, o pięknym i groźnym Czeremoszu. W tych opowiadaniach Rybno było spokojną wsią, w której mieszkali życzliwi ludzie.

    Drodzy mieszkańcy Rybna! Historia Waszego i mojego narodu jest skomplikowana i tragiczna. Kiedy próbujemy o tym rozmawiać, pojawia się mur uprzedzeń, który jest wynikiem obustronnie doznanych krzywd. Stoimy tutaj na Waszej ziemi, nie polskiej, ale Waszej. Tak, tu mieszkali Polacy, ale to nie Wy ich zaprosiliście. W 1349 r. przyszli sami. Osiedlili się na tych ziemiach, tu rodziły się ich dzieci. Ci, którzy się tutaj urodzili, nie znali innej ojczyzny niż Wasza ziemia. Tak było z moją rodziną, tak było z tymi Polakami, którzy są pochowani na pobliskim cmentarzu".

    "Prawie 600 lat trwał taki stan, ale w końcu Wy zapragnęliście żyć w wolnej ojczyźnie - mówię dalej. - Należy powiedzieć, że mieliście do tego pełne prawo. Wolności nikt nie daje jednak za darmo - podjęliście więc walkę. Nas podzieliły metody tej walki. Ci Polacy, którzy przeżyli, noszą w sercach głębokie rany, których nie potrafi wymazać czas. Dlatego w tym miejscu proszę, abyście ich zrozumieli, gdy czasem wypowiadają słowa gorzkie i pełne żalu. Chcę też powiedzieć, że w moim kraju często można usłyszeć słowa podziękowania dla wielu Waszych ojców i dziadków, którzy w tym dramatycznym momencie podali Polakom pomocną dłoń. Czy historia naszych narodów może dzielić? Uważam, że nie. Powinna jednak skłaniać do refleksji, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Trzeba pamiętać o przeszłości i unikać podobnych błędów w przyszłości.

    Drodzy Mieszkańcy Rybna! Bardzo dziękuję za zgodę na upamiętnienie faktu, że kiedyś tutaj mieszkali Polacy. Doceniamy ten gest - jest to dar Waszego serca i my to wiemy. Niech ten pomnik trwa i mówi wszystkim, że w ludziach jest znacznie więcej dobra niż zła".

    Kończę, a ksiądz Michajło z rybeńskiej cerkwi autokefalicznej mówi: - Od kiedy jestem kapłanem, a jestem już wiele lat, po raz pierwszy słyszę od Polaków takie słowa. Gdyby wszyscy w Polsce i na Ukrainie myśleli podobnie, nie byłoby muru między nami.

    Jest maj 2011 r. Nasz powrót nad Czeremosz - to finał historii, która zaczęła się 70 lat wcześniej, a która ma ciąg dalszy, trwający do dziś.

    70 lat temu...

    Kwiecień 1944 r. W galicyjskich Kutach schroniły się przed UPA setki ludzi z okolicznych wsi. Wśród nich moja mama. Ale UPA wkracza do miasteczka i zaczyna eksterminację Polaków i Ormian. W ciągu dwóch dni zabiją 200 osób. Wasiuta Nargan, 20-letnia Ukrainka z Rybna, odnajduje mamę, przebiera ją w ukraiński strój ludowy i wyprowadza z Kut.

    Wieczór, 10 listopada 1944 r. Zaroślami nad Czeremoszem zbliżają się do Rybna dwie sotnie UPA, wzmocnione Hucułami z górskich wiosek. Kilkuset mężczyzn zbrojnych w noże, siekiery i widły idzie "oczyszczać ukraińską ziemię z cużyńców". W Rybnie "cużyńcami" jest niespełna setka Polaków, głównie kobiet, dzieci i starszych, mieszkających wśród półtora tysiąca Ukraińców. Są między nimi moja mama i babcia. W ich pamięci utkwiły nie dziesiątki przeżytych wśród Ukraińców lat, lecz ten jeden wieczór.

    Banderowcy są już we wsi. Mają łatwe zadanie, bo Polacy mieszkają blisko siebie, w części Rybna zwanej przez Ukraińców "Warszawą". W okrutny sposób mordują 23 osoby w wieku od 2 do 70 lat. Ofiar byłoby więcej, gdyby nie sowiecki istriebitielnyj batalion, który pospieszył wsi z pomocą (wbrew woli NKWD, które najwyraźniej wolało czekać, aż upowcy wymordują Polaków). Batalion stacjonował w Kutach, odległych od Rybna o 8 km, a służyło w nim kilku Polaków z Rybna (Polacy wstępowali czasem do tych sowieckich formacji, widząc w nich jedyny ratunek przed UPA - red.).

    Pali się katolicki kościół, zbudowany zaledwie 10 lat temu. Palą się polskie zagrody, od nich zapalają się ukraińskie. Przerażona mama i babcia biegną na tołokę (tak tutejsi nazywają zarośla nad Czeremoszem), szukają ocalenia. Pada deszcz ze śniegiem, jest przeraźliwie zimno. Ostatni ukraiński dom. Babcia puka, prosi o coś do ubrania dla mojej mamy. Młoda kobieta zdejmuje kożuszek. - Idźcie szczęśliwie - mówi. - I niech dobry Bóg was prowadzi.

    Pierwsze kroki

    Romana Obrocka z Obornik Śląskich ma podobną traumę zapisaną w historii rodziny. Od 2002 roku rozmawiamy o tym przez internet, wymieniamy opinie, spieramy się. W końcu pada pomysł: zróbmy coś przeciw stereotypowi Ukraińca-zbrodniarza i Polaka-pana. Projekt, który będziemy realizować własnymi siłami, przy życzliwym patronacie Pawła Misiorka, burmistrza Obornik, nazwiemy "Łączy nas wspólna historia". Chcemy, by młodzież polska i ukraińska poznała się, może polubiła, zaprzyjaźniła. Chcemy kupić komputery dla ukraińskich szkół.

    Rok 2004. Pierwszy wyjazd na Ukrainę. Naszym gospodarzem i przewodnikiem jest Kola Pawluk z Kut - miasteczka, w którym 17 września 1939 r. odbyło się ostatnie posiedzenie polskiego rządu (trzy dni później w walce z Sowietami zginął tu pisarz Tadeusz Dołęga-Mostowicz). Kola stanie się z czasem naszym przyjacielem i orędownikiem "partnerstwa wschodniego" w tym lokalnym wymiarze. Projekt podoba się dyrektorom szkół i burmistrzom w Rybnie, Kobakach i Kutach. Ale czas pokaże, że ukraińska mentalność i problemy z przekraczaniem przez nich wschodniej granicy Unii ograniczą projekt tylko do Rybna i Obornik.

    Zwiedzamy Pokucie. Z Ukraińcami nie rozmawiamy o historii. Ale pod pomnikiem zamordowanych przez UPA 64 mieszkańców Trójcy koło Zabłotowa Kola pyta, co się tu stało. Odpowiadam, że to trudna sprawa i lepiej o niej nie rozmawiajmy. Kola milknie. Ale po chwili mówi, że to byli przecież Niemcy, przebrani za Ukraińców.

    A w Rybnie - zdziwienie. Polacy? Kiedyś tu mieszkali? Nie wszyscy urodzeni po wojnie o tym wiedzą. Z zagrody babci i mamy została tylko studnia z daszkiem; kiedyś siedział na nim blaszany kogucik. Pasąca krowę kobieta podchodzi do nas. - Gelenka? - przygląda się mojej mamie. To Marija Szpytiuk, jej koleżanka ze szkoły. Pamięta rodzinę Tomaszewskich. Od tego zaczyna się nasza polsko-ukraińska współpraca.

    Na Boże Narodzenie dostajemy od Mariji życzenia i propozycję od mieszkańców Rybna, by w miejscu spalonego kościoła postawić pomnik lub kapliczkę. Z obietnicą pomocy przy jej budowie.

    Dlaczego Pani wyjechała?

    Rok 2005. Projekt wreszcie rusza, a my szukamy patronów. Dobrym słowem wspiera nas wrocławskie Kolegium Europy Wschodniej. Niestety, patronatu odmawia kancelaria prezydenta Kwaśniewskiego. Nie reaguje na nasze prośby ambasada Ukrainy. Zostajemy sami, do tego dochodzi odmienna mentalność Ukraińców. Bywa, że jej nie rozumiemy.

    Sierpniowy wyjazd na Ukrainę to z jednej strony powitanie chlebem i solą w rybieńskiej szkole, a z drugiej widok czerwono-czarnych flag UPA, powiewających dumnie obok sino-żółtych niepodległej Ukrainy. Próbujemy to sobie wytłumaczyć. Za prezydentury Leonida Kuczmy tych flag nie było, ale i nie było też rodzącej się demokracji - kilka miesięcy wcześniej miała miejsce Pomarańczowa Rewolucja. Nowy ustrój pewnie musi się rodzić w bólach.

    W Rybnie dyskutujemy o napisie na przyszłym pomniku. Ma być po polsku i ukraińsku, bo to wspólne dzieło. Rzecz w tym, by nikogo nie urazić, a powiedzieć prawdę. W końcu pada z naszej strony propozycja: "Z Wami do 1944". Zgadzają się.

    Rok 2006. Nasza młodzież jedzie do Rybna. Jest serdecznie goszczona przez ukraińskie rodziny. Z jednym wyjątkiem: teściowa rybieńskiej anglistki nie życzy sobie, by w domu jej syna mieszkali "Polaczki". Dzieci płaczą, nauczycielka też, lecz słowo teściowej rzecz święta.

    Rok 2007. Młodzież z Rybna jedzie do Polski. Nie obywa się bez problemów. Najpierw upokarzająca procedura uzyskiwania wiz w polskim konsulacie we Lwowie, potem problemy po ukraińskiej stronie granicy. Wreszcie docierają. Bogaty program pobytu zapewniają im obornicki urząd gminy i gimnazjum.

    - Dlaczego pani wyjechała? - pyta mamę burmistrz Rybna Petro Kaban, który przyjechał z młodzieżą. Mama woli odpowiedzieć później, w liście. "Drogi Panie Petro - pisze. - W czasie wojny między naszymi ukraińskimi sąsiadami z Rybna a nami Polakami stanęli ludzie, którzy dla wielu z Was dzisiaj są bohaterami. Bardzo proszę, aby mnie Pan zrozumiał, kiedy powiem, że dla mnie bohaterami oni nigdy nie będą. Wiem, że walczyli o wolną Ukrainę, i doskonale to rozumiem, bo przecież Polacy o swoją ojczyznę też walczyli wielokrotnie. Ale największym dramatem było to, że za przeciwnika ci źli ludzie wybrali nas - bezbronną ludność cywilną".

    Pomnik i grypa

    Znów Rybno, rok 2008. Z Petro Kabanem rozmawiamy o pomniku, zostawiamy tablicę, która ma się na nim znaleźć, i pieniądze.

    Ale po wielkiej powodzi Petro ma duże problemy i nie myśli na razie o pomniku. Choć obiecuje, że w 2009 r. na pewno będzie. Słowa dotrzymuje. Pomnik powstaje. Nasza tablica zostaje osadzona w surowym kamieniu. Wkomponowana w bryłę pomnika z biało-czerwonymi płytkami, tworzy kształt katolickiego krzyża. Dużo symboli w symbolicznym miejscu. Gdy dostajemy zdjęcia od naszych przyjaciół z Rybna, jesteśmy autentycznie zachwyceni.

    Teraz powinno nastąpić wspólne odsłonięcie. Zaplanowane zostało na maj 2010 r., na dzień św. Jurija. Chcemy wziąć udział w tradycyjnej procesji i pomodlić się razem z Ukraińcami.

    Nie udało się. Dlaczego? Nowe wydarzenia polityczne. Najpierw prezydent Wiktor Juszczenko wydał dekret mianujący Stepana Banderę bohaterem narodowym Ukrainy. Później sąd dekret uchylił, a nacjonaliści w Dniu Zwycięstwa zapowiedzieli protesty. Zaistniała groźba spotkania się z nimi w jednej procesji.

    Jesienią 2009 r. wybucha epidemia świńskiej grypy, Ukraina prosi o pomoc. Z mamą wysyłamy 400 maseczek. "Nasi drodzy przyjaciele - czytamy w liście z Rybna. - Dziękujemy za miłość do swojej małej ojcowizny, do swojej przeszłości. Dziękujemy za maseczki, one nam się bardzo przydały. Aby była przyszłość, nie można zapominać o przeszłości, i Wy nam w tym pomagacie".

    Podróż (chyba) ostatnia

    Minęła epidemia grypy, na Ukrainie zmienił się rząd, a pomnik wciąż nie jest odsłonięty. Postanawiamy jechać, ale bardziej prywatnie: ja z mamą, własnym autem. Może po raz ostatni. Mama zaczyna się bać - ciągle pamięta 1944 r.

    Chcemy przemówić do Ukraińców w ich języku. Piszemy teksty, które Rostyslav Naumko, dyrektor Honorowego Konsulatu Ukrainy we Wrocławiu, tłumaczy i robi fonetyczny zapis.

    Wyjeżdżamy 11 maja 2011 r. - Nie boicie się? - pyta pracownik stacji benzynowej w Ustrzykach Dolnych. - Tam okropny nacjonalizm.

    Granica, wyładowane po dach auto. Po polskiej stronie dziewczyna z kontroli paszportowej kieruje nas do odprawy celnej. - Co pan wiezie? - uroda celniczki sprawia, że gotów jestem przyznać się do wszystkiego. - Używane komputery dla szkoły? Ma pan dokument potwierdzający darowiznę? Nie mam. Komputery kupiłem sam, to jak mam sobie wystawić dokument? Czarujący uśmiech i życzenia szerokiej drogi.

    Ale Ukraińcy każą płacić cło. Tłumaczę, że to dla ukraińskich dzieci z małej wsi nad Czeremoszem. - Nic na to nie poradzę - ukraiński celnik rozkłada ręce. - Takie przepisy.
    - Oprócz przepisów jest jeszcze zwykła przyzwoitość - nie poddaję się. - Dlaczego za pomoc mam dodatkowo płacić? Argument skutkuje. Urzędnik pisze coś na kwicie odprawy i gdzieś telefonuje. - Wiezie pan tylko rzeczy osobiste - mówi, oddając paszport i kwit.

    Słusznie narzekamy na polskie drogi, ale te ukraińskie od przejścia granicznego w Krościenku do Stryja to horror. Na przejechanie 330 km do Kut potrzebujemy 12 godzin. Na miejscu dzielimy się traumatycznymi wrażeniami. - Jesteście na Ukrainie - śmieje się Kola. - Tu władza myśli tylko o sobie.

    U Koli gorąca telefoniczna linia: on dzwoni do Rybna, z Rybna do niego. Mamy się spotkać przy studni dziadków. Zamawiamy kwiaty. Chcemy, aby były w kolorach narodowych Polski i Ukrainy, ale takich nie mają. Będą więc dwa bukiety róż, przewiązane wstążkami: biało-czerwonymi i niebiesko-żółtymi.

    W Rybnie już na nas czekają. Dyrektorka szkoły Hanna Rybaruk, wicedyrektorka, nowy burmistrz Dmytro Marczuk, były burmistrz Petro Kaban, niezawodna Marija i Ewa, córka Wasiuty Nargan.

    "To było NKWD"

    Serdeczne powitanie. Idziemy do pomnika. To blisko, może sto metrów. Jest piękny, choć nieco zaniedbany. - Czyj to projekt? - pytam. - Nasz wspólny: mój, Koli i Petra - odpowiada dyrektorka. Jesteśmy zaproszeni na obiad w miejscowej gospodzie. Zawsze obecna wódka i toasty za spotkanie, za przyjaźń, za zrozumienie.

    Jedziemy na ukraiński cmentarz, by zapalić znicz na grobie Wasiuty Nargan i podziękować za uratowane w 1944 r. życie. Niespodziewanie Petro Kaban zaprasza do siebie. Znowu wystawne przyjęcie, wódka, toasty i wspólne śpiewanie ukraińskich piosenek.

    - Czy wszyscy mieszkańcy Rybna chcieli tego pomnika? - nasze pytanie wywołuje gorzki uśmiech na twarzy Petra. - Lepiej wypijmy za nasze spotkanie... - odpowiada. Po kilku kieliszkach jest bardziej rozmowny. - Zarzucano mi sprzyjanie Polakom, zaniedbywanie spraw wsi i łapownictwo. Musieliśmy działać dyplomatycznie, czas pracował na naszą korzyść, no i pomnik stoi. Po katastrofie smoleńskiej przepasaliśmy go czarną wstęgą i zapaliliśmy znicze.

    Petro ma żyłkę dokumentalisty: chce napisać historię Rybna. Ku mojemu zaskoczeniu wyciąga list mamy z 2007 r. z opisem tego, co zrobiły z Polakami dwie sotnie UPA. Adrenalina rośnie, bo nie wiemy, do czego Petro zmierza. A on pokazuje rękopis, będący wiernym tłumaczeniem listu mamy. - Wy macie swój pogląd na rok 1944, a my swój - mówi. Jego zdaniem Rybno zostało spacyfikowane nie przez UPA, ale przez NKWD.

    Jeszcze jeden dług

    Niedzielne przedpołudnie. Miejsce wokół pomnika uporządkowane, powoli schodzą się ludzie. Wzruszający widok: w procesji cztery chorągwie, niesione z odległej o 2 km cerkwi. Przyjeżdża ksiądz, zakłada liturgiczne szaty i zaczyna półgodzinne nabożeństwo. Naszą intencją jest modlitwa za Polaków i Ukraińców z Rybna, którzy kiedyś byli sąsiadami, a teraz spoczywają w tej samej ziemi.

    Ksiądz święci pomnik, miejsce, gdzie był kościół i cmentarz, a po wspólnej modlitwie mówi o szacunku dla zmarłych, o wspólnym dla Polaków i Ukraińców Bogu, prosi o dbanie o pomnik. - Jeśli nie, to sam wezmę kosę i wykoszę trawę! - ostrzega. Po księdzu przemawiają obaj burmistrzowie. Potem moja kolej. Długo przygotowywałem to wystąpienie. Mam świadomość wagi nie tylko słów, ale nawet tonacji głosu. "Z prawdziwym wzruszeniem stoję w tym właśnie miejscu" - zaczynam...

    A potem... Potem mamy do spłacenia jeszcze jeden dług: za kożuszek. Prowadzi Dmytro, nowy burmistrz. - To było tutaj - mama pokazuje pustą łąkę. - Tego domu już nie ma.

    Jesteśmy zawiedzeni i chcemy odjechać, gdy z domu obok wychodzi mężczyzna w średnim wieku. Gdy mama mówi o przyczynie odwiedzin, mężczyzna się otwiera. - Tam mieszkała moja babcia. Po jej śmierci dom został rozebrany. Wybudowałem się obok.

    Mężczyzna nazywa się Michajło Sawjuk, a jego babcią była Jewdokia Horodijczuk. - Babcia opowiadała, co się wtedy działo - mówi. - Mieszkała na uboczu, bała się. Przychodzili i stripki (żołnierze istrebitielnych batalionów - red.), i banderowcy. Do Rybna w listopadzie 1944 r. banderowcy przyszli z gór. Szli zaroślami wzdłuż Czeremoszu i wyszli koło nas.
    - Nie wiadomo, kto to był. Było ciemno! - protestuje burmistrz Dmytro. Michajło milknie.

    Prosimy, by pojechał z nami na cmentarz i pokazał grób babci. Z porcelanowej fotografii spogląda piękna dziewczyna. Jewdokia zmarła w 1969 r. Obok jej grobu spoczywa matka Michajły. Zapalamy znicz, modlimy się. Trochę pada. - Niebo płacze z nami - mówi ktoś.

    Kamienie na pamiątkę

    Ostatni dzień naszego pobytu. Apel na szkolnym korytarzu, przemówienia. Słowa podobne, bo temat ciągle ten sam. Śpiewy i tańce dzieci. Znów poczęstunek, toasty, wymiana adresów i ponowne zaproszenie do Rybna. Zostawiamy dwa komputery. Wiemy, że to chyba nasze ostatnie spotkanie. W drodze od szkoły do pomnika towarzyszy nam Petro. - To są schody waszego kościoła - pokazuje betonowe bloki z kamieniami z Czeremoszu. - Weźcie te kamienie na pamiątkę. Odłupujemy kilkanaście. Złożymy je na grobie babci i mamy, kiedy odejdzie.

    - Nie wracajcie przez Stryj i Drohobycz - proponuje Kola. - Droga przez Stanisławów, Bursztyn, Rohatyn i Lwów jest lepsza - zapewnia. Ciekawe, że na Zachodniej Ukrainie nazwa Stanisławów wciąż funkcjonuje na równi z Iwanofrankowskiem.

    - Ile wódki wieziecie? - pyta celniczka.
    - Dostaliśmy prezenty od ukraińskich przyjaciół - odpowiadam. - Nie mogliśmy ich nie przyjąć, więc mamy po trzy butelki. Może je pani skonfiskować, bo wracamy bardzo zadowoleni.
    Wjeżdżamy do Polski z wódką i z przeświadczeniem, że udało nam się dlatego, że - pozostając wiernym naszej wersji historii - nie narzucaliśmy jej drugiej stronie. We wstecznym lusterku widzę zamykający się graniczny szlaban.

    Ciąg dalszy trwa

    Wiosna 2013 r. Dostajemy list z Rybna. Piszą, że na miejscu spalonego przez UPA kościoła, tuż obok naszego wspólnego pomnika, mieszkańcy wsi, sami z siebie, zbudowali kapliczkę w huculskim stylu. Główny koszt poniosła Ewa Nargan, córka Wasiuty - tej, która w 1944 r. z narażeniem życia wyprowadziła moją mamę z opanowanych przez UPA Kut. Ale inni też się dołożyli.

    Edward Łysiak ("Tygodnik Powszechny", 23.06.2013)

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl