Spis artykułów
Chłopów bili po twarzy

Daniel Beauvois, autor książki
"Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914"

    Moja pierwsza książka wyszła w Polsce na fali zainteresowania dziejami pogranicza polsko-litewsko-ruskiego. Szybko jednak zyskałem wrogów, gdy okazało się, że nie podsycam mitu kresowej arkadii - mówi francuski historyk.

    Ludwika Włodek-Biernat: Jak zaczął się pan zajmować historią Polski?

    Daniel Beauvois: Rzeczywiście, na początku mojej drogi zawodowej nic na to nie wskazywało. Byłem nauczycielem w szkole podstawowej. W pewnym momencie zacząłem się uczyć rosyjskiego. Miałem taki podręcznik dla samouków. Ciekawił mnie ten kraj i ta kultura.

    Czy to miało związek z popularną we Francji owego czasu fascynacją ZSRR?

    - Trochę tak. W epoce Chruszczowa Francja była bezsprzecznie lewicowa, ja sam byłem lewicujący. Ale w moim zainteresowaniu Rosją było coś więcej. Szukałem tam egzotyki, działał na mnie mit świętej Rusi, wielkiej kultury. Zgłosiłem się na uniwersytet, żeby zobaczyć, czy moja samodzielnie zdobyta wiedza na coś się zda. Trafiłem do najlepszej we Francji katedry slawistyki uniwersytetu w Lille. Tam poznałem Wacława Godlewskiego, Litwina z powiatu upickiego. To on namówił mnie do studiowania polskiego. Jemu także zawdzięczam, że zająłem się ziemiami dawnej Rzeczypospolitej. "Znasz polski, rosyjski, to dla ciebie idealny temat" - radził mi.
    Gdy odchodził na emeryturę, razem z innymi studentami przygotowaliśmy dla niego księgę pamiątkową, do której napisałem rozdział o księciu Adamie Jerzym Czartoryskim. To zdeterminowało całe moje późniejsze życie zawodowe.

    Ale minęło jeszcze trochę czasu, zanim poświęcił się pan historii.

    - Tak. Wybierałem się właśnie do Moskwy, gdzie miałem być lektorem, gdy przyszła propozycja objęcia Ośrodka Kultury Francuskiej przy UW. Bez wahania wybrałem Warszawę, było to w końcu dużo bardziej prestiżowe stanowisko. W 1969 roku przyjechałem do Polski.

    To był pana pierwszy raz w demoludach?

    - Nie. Byłem wcześniej na stypendium w Moskwie. Już wtedy zdążyłem się zorientować, że rzeczywistość socjalizmu niewiele ma wspólnego z wyobrażeniami zachodnich lewicowców o krajach demokracji ludowej. Ostatecznie sympatii do ZSRR pozbawiła mnie radziecka interwencja w Czechosłowacji w 1968 roku. Przyjeżdżając do Polski, nie miałem już złudzeń.

    Jakie wrażenie zrobiła na panu Polska późnego Gomułki?

    - To było już po Marcu. Panowało ogólne przygnębienie, ale w czasie mojego pobytu byłem świadkiem nowej nadziei, która budziła się wśród Polaków. Nie obserwowałem osobiście wydarzeń na Wybrzeżu w 1970 roku, ale rozmawiałem o tym z wieloma moimi polskimi przyjaciółmi. Widziałem też odbudowę Zamku Królewskiego w Warszawie. To także był taki symbol odrodzenia polskości i dumy narodowej.
    Nawiązałem szerokie kontakty z polskim środowiskiem naukowym. Znałem język, nie koncentrowałem się tylko na romanistach, miałem znajomych wśród socjologów, historyków. Zresztą w owych czasach jeszcze wszyscy polscy intelektualiści znali francuski.

    Czy zwierzał się pan polskim przyjaciołom ze swoich zainteresowań polsko-litewsko-ruskim pograniczem?

    - Oczywiście. Łapali się za głowy. Przecież wówczas Lwów, Wilno, Kijów to były miasta radzieckie. Badanie polskiej kultury i polskiego szkolnictwa na tych terenach to były tematy nie do ruszenia. Tabu. "Zwariował ten Francuz" - mówili z przerażeniem, ale pomagali.

    Jak?

    - Pomagali mi dotrzeć do materiałów archiwalnych. W Holandii kupiłem sobie taki specjalny aparacik do czytania mikrofilmów. Studiami nad historią Uniwersytetu Wileńskiego i całego systemu podległego mu szkolnictwa zajmowałem się przecież nieoficjalnie, po godzinach zwykłej mojej pracy. Wieczorami w mieszkaniu na Saskiej Kępie odczytywałem w lustrzanym odbiciu dokumenty.
    Bardzo mi pomógł historyk Ryszard Wołoszyński. Udostępnił mi materiały zgromadzone przez przedwojennego historyka Ludwika Chmaja, który zmarł po wieloletnim więzieniu w łagrach sowieckich. Chmaj interesował się dokładnie tym samym - dziejami Uniwersytetu Wileńskiego i jego promieniowaniem na inne ośródki kulturalno-oświatowe zaboru rosyjskiego. Informacje, które dzięki przyjaciołom udało mi się odczytać z jego zapisów w archiwach PAN, były bezcenne dla moich studiów.

    A czy nie przeszkadzał panu brak wykształcenia historycznego?

    - Rzeczywiście, nigdy w życiu nie chodziłem na lekcje historii. Ale uczyłem się od moich kolegów. Wiele zawdzięczam Bronisławowi Geremkowi. Warsztat historyka doskonaliłem na jego książce "Ludzie marginesu w średniowiecznym Paryżu", której francuski przekład robiłem w 1975 roku. Po powrocie z Polski z pomocą Geremka zostałem zatrudniony już jako historyk w CNRS. Dzięki temu udało mi się wyjechać na kwerendę do ZSRR.

    Wpuścili pana z takim niebezpiecznym politycznie tematem?

    - Skorzystałem z programu o wymianie badaczy, jaki podpisały rządy radziecki i francuski. Najpierw długo nikt nie odpowiadał na moje wnioski, ale w końcu się zgodzili. Oczywiście oficjalnie nie przyznawałem się, co chcę badać. Mówiłem, że analizuję, jak ci okropni obszarnicy wyzyskiwali litewskich, białoruskich i ukraińskich chłopów. W Moskwie mi nic nie pokazali, ale w Leningradzie, gdzie nadzór był chyba mniejszy, wpuszczono mnie do archiwów. Znajdowała się tam cała dokumentacja carskiego ministerstwa oświaty. To była kopalnia wiedzy. Spotkałem się z wieloma życzliwymi ludźmi, m.in. z wielkim polonofilem prof. W.A. Djakowem. To samo w Wilnie. Z archiwistami można było szczerze rozmawiać, nie tak jak ze stołecznymi urzędnikami.

    I napisał pan książkę o kresach wydaną po francusku w 1977 roku.

    - Tak, to była moja praca habilitacyjna. Jednym z jej recenzentów był profesor Stefan Kieniewicz, który specjalnie na tę okazję przyjechał na Sorbonę. Jednak we Francji książkę wydano w małym nakładzie. Naprawdę ciekawe wyniki moich badań mogły być dla Polaków.

    Ale na polskie wydanie musiał pan jeszcze czekać kilkanaście lat.

    - Tak. Jeszcze w latach 70. prowadziłem rozmowy z Wydawnictwem Literackim. Jego dyrektor Andrzej Kurtz obiecywał mi, że "z takim tematem" książka rozejdzie się w wielotysięcznym nakładzie. Przetłumaczył ją znakomity Ireneusz Kania. Niestety, odezwała się polityka - książka w PRL-u nie ujrzała światła dziennego. Śmiałem się nawet, że jestem najstarszym polskim "półkownikiem".
    Ostatecznie wydanie książki zawdzięczam Janowi Pawłowi II. W 1990 roku w Watykanie odbyła się sesja naukowa z udziałem intelektualistów z Polski i jeszcze sowieckich, ale już odradzających się Litwy, Ukrainy i Białorusi. Zaprosił mnie tam Jerzy Kłoczowski. Podczas spotkania z papieżem okazało się, że zna on moją książkę, czytał ją po francusku. I ostatecznie dzięki wsparciu fundacji Jana Pawła II wydało ją po polsku wydawnictwo KUL. W 1991 roku pod tytułem "Szkolnictwo polskie na ziemiach litewsko-ruskich 1803-1832".

    I?

    - Książka wyszła na fali rosnącego zainteresowania tym obszarem. Po odzyskaniu niepodległości wreszcie można było otwarcie mówić o przeszłości ziem, które po 1917 roku znalazły się pod panowaniem ZSRR. Nastąpił wysyp książek, wspomnień, pamiętników o tej tematyce. Ja też o tym pisałem, ale sposób, w jaki to robiłem, nie wszystkim się podobał.

    Dlaczego?

    - Wtedy zaczynał tworzyć się nowy mit kresów polskich. Szkodliwy, bo zakłamujący prawdziwą historię tamtych ziem. Rezygnowano z rzetelnego opisu faktów, a tworzono obraz wyidealizowany, kreślony zgodnie z sienkiewiczowską tradycją "ku pokrzepieniu serc". Tradycja ta mnie irytowała. O ile zarówno bohaterowie Sienkiewicza, jak i Dumasa mogą być zabawni i przejmujący dla młodzieży, o tyle dorosłemu czytelnikowi dostarczają tylko niebezpieczną namiastkę historii, wpajają fatalne, stereotypowe wizje. Nie jest to dobra szkoła myślenia obywatelskiego naszych czasów. Dzisiejszą tego ilustracją są przesadne obchody grunwaldzkie z ich przykrymi skojarzeniami anty-niemieckimi. We Francji młodzież jeszcze dzisiaj czyta "Quo vadis?". Napisałem do tłumaczenia francuskiego wstęp przestrogę, w którym pokazuję swoim ziomkom, z jakich wątpliwych przesłanek wychodził autor.
    W odrodzonej, wolnej Polsce warto by się zdobyć na rozliczenie także własnej historii, poznanie prawdy o roli polskiej kultury - nic nie ujmując z jej zasług - na wieloetnicznych ziemiach I Rzeczypospolitej. Zamiast tego przedstawia się najczęściej kresy jako utracony raj, gdzie wszystkie narody żyły w idyllicznej zgodzie. Pisze się o misji cywilizacyjnej Polaków i dobrotliwych polskich dziedziczkach, które w czasie epidemii leczyły ukraińskich czy białoruskich chłopów. Taka wizja, delikatnie mówiąc, odbiega nieco od rzeczywistości. I choć faktycznie zdarzały się dziedziczki o miękkich sercach, to generalnie stosunek polskich panów do rdzennej ludności chłopskiej na dawnych kresach I Rzeczypospolitej był zły.

    To znaczy?

    - Chłopów traktowano jak podludzi. Jeszcze w końcu XIX wieku pan miał prawo bić chłopa po twarzy, co było nie do pomyślenia nie tylko na Zachodzie, ale nawet w innych zaborach.

    Ale sam pan pisze, że kultura polska promieniowała, a późniejsi działacze narodowi litewscy, ukraińscy czy białoruscy pokończyli polskie szkoły.

    - Warunkiem jakiegokolwiek awansu społecznego była asymilacja. Jeszcze Hugo Kołłątaj uważał, że nie należy chłopom pozwalać na kształcenie w ich własnym języku, bo dwór nie będzie wtedy mógł się z nimi porozumieć. Co prawda centralistyczna Francja postępowała tak samo ze swymi regionalnymi dialektami, dziś uznanymi za języki.
    Wśród polskich intelektualistów ci mający zrozumienie dla ciężkiego położenia ludu byli w zdecydowanej mniejszości. Na tym tle jak jasne gwiazdy lśnią takie postaci jak poeta Seweryn Goszczyński, który z empatią opisywał dramat chłopów czy później Stanisław Stempowski, ojciec Jerzego Stempowskiego z "Kultury" paryskiej, który tworzył pisemka edukacyjne dla ludu.
    Gdyby stosunki między dworem a chłopami układały się tak sielankowo, jak przedstawiało to większość publikacji ukazujących się w Polsce lat 90., nie byłoby ani krwawych rozpraw z panami polskimi w XVII i XVIII w. w czasie rewolucji bolszewickiej, ani rzezi wołyńskiej w czasie II wojny światowej. Zarzewia konfliktów trzeba szukać w bardzo odległej przeszłości, poczynając od XV-XVI w.

    W swoich książkach pisze też pan o nie najlepszych stosunkach panujących między magnaterią a drobną szlachtą.

    - Tak, i to też mnie różni od niektórych polskich autorów. Weźmy na przykład postawę księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, który jako kurator okręgu wileńskiego sprawował pieczę nad uniwersytetem. Początkowo postępował zgodnie z duchem oświecenia, starał się także na uniwersytecie wpajać ideały wolnego myślenia i egalitaryzmu, ale po traktacie wiedeńskim i utworzeniu Świętego Przymierza się zmienił. Ponieważ w 1812 roku książę na króciutki okres wybrał orientację pronapoleońską, cesarz Aleksander I, chociaż go potrzebował w nowo utworzonym Królestwie Polskim, długo dawał mu odczuć swą urazę. Przywrócił go na urząd kuratora wileńskiego dopiero w 1817 roku. W międzyczasie Czartoryski musiał bez ustanku dawać dowody lojalności carowi i pokazywać zmianę swoich poprzednich, zbyt liberalnych poglądów. W Polsce często przedstawia się Czartoryskiego jako zdecydowanego obrońcę studentów, protektora filaretów. Tymczasem to on w 1821 roku napisał antystudencki okólnik, który przypisuje się Nowosilcowowi.
    Z kolei Tadeusz Czacki, opiekun liceum krzemienieckiego, przedstawiany jest w Polsce jako wielki polski patriota i działacz narodowy. Tymczasem nikt nie pisze, że jego wizja oświaty z narodowym egalitaryzmem miała niewiele wspólnego. Uważał, że edukacja powinna być droga i elitarna, tak żeby stać na nią było tylko przedstawicieli najbogatszych rodów. Moje badania na ten temat burzą hurrapatriotyczne wizje Ryszarda Przybylskiego.
    Wielcy magnaci mieli bardzo pogardliwy stosunek do zdeklasowanej szlachty. Ona faktycznie była zżyta z ludem, lecz niejako przymusowo. Nie miała ziemi. Żyła w takich samych warunkach albo gorszych nawet niż chłopi. Po powstaniu II Rzeczypospolitej jej przedstawiciele, inaczej niż bogatsza szlachta czy ziemiaństwo, nie wyjechali do Polski, tylko zostali w państwie sowieckim. To dla nich Stalin utworzył na Ukrainie tzw. Marchlewszczyznę - Polski Rejon Narodowy. Po dziesięciu latach rejon zlikwidowano, a Polaków spotkały straszne prześladowania. Wielu z nich wywieziono do Kazachstanu albo na Kaukaz, skąd wracali stopniowo dopiero po śmierci dyktatora.

    Dzisiejsza Polonia na Wschodzie to właśnie ich potomkowie?

    - W dużej mierze tak. Polska musi prowadzić bardzo wyważoną politykę wschodnią. Na początku lat 90. III RP poparła dążenia niepodległościowe sąsiadujących z nią byłych republik radzieckich. Jednocześnie jednak ożyły te wszystkie sentymenty kresowe. Ich kultywowanie szkodzi stosunkom Polski z jej wschodnimi sąsiadami. Dla państw, które po rozpadzie ZSRR odzyskały niepodległość, ciągłe podkreślanie polskości ich ziem było często bardzo przykre. Ich obywatelom państwo polskie czy wcześniej polskie elity nie kojarzą się tylko z szerzącymi kulturę i budującymi wspaniałe pomniki architektury światłymi panami. Dla ich przodków byli to także ciemiężyciele hamujący rozwój ich narodowych kultur, tępiący ich tradycje. Wspierając Polonię, należy pamiętać, że jej członkowie są obywatelami innych państw, którym winni są lojalność.

    W przypadku Litwy czy Ukrainy, gdzie panuje demokracja, to oczywiste. A co z autorytarną Białorusią?

    - Odczuwający związek z zachodnią cywilizacją i z wartościami demokratycznymi tamtejsi Polacy mogą pomóc w ewolucji własnego kraju. Polskie władze nie mogą jednak podsycać nacjonalistycznych resentymentów ani zachowywać się tak jak prawicowy rząd węgierski, który domagał się dla swoich rodaków w krajach ościennych zupełnie wyjątkowego traktowania.

    * Daniel Beauvois - ur. 1938. Skończył rusycystykę i polonistykę w Lille. W latach 1969-72 był dyrektorem Ośrodka Kultury Francuskiej przy UW. Wtedy zainteresował się polsko-litewsko-ruskim pograniczem. Jest autorem książki "Trójkąt ukraiński. Szlachta, carat i lud na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie 1793-1914". Owocem samodzielnych studiów nad historią Uniwersytetu Wileńskiego jest jego rozprawa doktorska o szkolnictwie polskim na ziemiach zaboru rosyjskiego. Uaktualnione jej wydanie ukazało się właśnie pod tytułem: "Wilno - polska stolica kulturalna zaboru rosyjskiego. 1803-1832" nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Wrocławskiego (2010). Jest członkiem PAU, PAN i Ukraińskiej Akademii Nauk, doktorem honoris causa uniwersytetów Wrocławskiego, Warszawskiego i Jagiellońskiego.

    "Gazeta Wyborcza", 28-29.08.2010

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl