Spis wspomnień
Wołyń moich przodków - dawne tradycje

Bolesław Szpryngiel


Hallerówka, osada wojskowa koło wsi Tynne, 1925 r. Wielkanoc.
Święcenie pokarmów przez księdza. Ze zbiorów rodziny Bonkowiczów-Sittauerów.


    Patrząc z dzisiejszej perspektywy na życie mieszkańców wsi polskiej Północnego Wołynia z okresu pierwszej połowy XX wieku (a taką wsią była m.in. nie istniejąca już moja rodzinna kolonia Rudnia w gminie Kołki) - nie można się oprzeć wrażeniu, że ludność takiej wsi zamieszkiwała w skansenie. Jednakże dla kogoś, kto w tym okresie tam się urodził i wychowywał - świat ten nie był jakąś osobliwością. Był zwyczajny, normalny w potocznym tego słowa znaczeniu. Prawdą jest, że postęp cywilizacyjny z wszystkimi jego konsekwencjami był na Kresach wolniejszy niż np. w Wielkopolsce, zwłaszcza w dziedzinie kultury materialnej. Czytając te moje wspomnienia o niektórych tradycjach, zwłaszcza przejawiających się w stosowaniu narzędzi i metod stosowanych w prowadzeniu gospodarstw rolnych w tym okresie - można odnieść wrażenie, że nie dotarł tu żaden postęp cywilizacyjny. Tak oczywiście nie było. W uprawianiu roli także i tu korzystano z nowoczesnych (na owe czasy) maszyn i narzędzi, stosowano nawozy sztuczne i środki ochrony roślin uprawnych, istniały rolnicze szkoły zawodowe (np. w Trościańcu pow. Łuck), działały aktywnie liczne Kółka Rolnicze... Tak, wszystko to było, ale zakres tego postępu był wciąż jeszcze ograniczony. To właśnie powodowało, że w życiu Kresowian tego regionu dużą rolę odgrywała tradycja. I to w każdej niemal dziedzinie. Ponieważ świat ten już bezpowrotnie zaginął - może warto by na chwilę odżył we wspomnieniach...

    Tradycja przejawiała się tu w obyczajach i zwyczajach, języku, kuchni, sposobie odżywiania, używaniu sprzętów i narzędzi do uprawy roli, sposobie prowadzenia gospodarstw rolnych i domowych itd. Wynikało to z różnych przyczyn: historycznych, narodowościowych, wyznaniowych, kulturalnych i regionalnych, ale także z opóźnień cywilizacyjnych wynikłych z zaniedbań zaborcy. Wszak ziemie te w roku 1795 zostały Polsce odebrane i włączone do Rosji jako jeszcze jedna jej gubernia.

    Truizmem będzie stwierdzenie, że w krótkiej gawędzie nie da się omówić, choćby szkicowo, wszystkich przejawów tych tradycji. Nie taki też był mój zamiar, gdy brałem przysłowiowe pióro do ręki. Chciałem tylko - już jako ciekawostki - opowiedzieć czytającym te gawędy o niektórych ciekawszych - zdaniem moim - przejawach tych tradycji. Jedną z takich szczególnych ciekawostek były narzędzia i metody pracy w gospodarstwach rolnych wsi kresowej tego okresu. Były one stosowane często z konieczności wynikających z zapóźnień cywilizacyjnych, ale - z drugiej strony - w znacznym stopniu przyczyniały się do tych zapóźnień.

    Żniwa

    Zacznijmy od żniw. Do zbioru żyta i pszenicy, tych podstawowych zbóż uprawianych przez wszystkich gospodarzy, używano sierpa i kosy. Zapyta ktoś dlaczego używano jeszcze archaicznego sierpa, skoro od stuleci już istniała kosa? Otóż dlatego, że większość dachów wiejskich zabudowań była pokryta słomianą strzechą. Do tego była potrzebna wyselekcjonowana, prosta żytnia słoma, z której sporządzano specjalne płaskie podwójne "snopki" do mocowania na łatach dachu. Takiej słomy nie można było uzyskać ścinając zboże kosą, nie mówiąc już o pojawiających się maszynach -żniwiarkach na polach folwarków dworskich.

    Gdy więc nadeszła pora zbiorów - żniwiarze, głównie kobiety, ustawiały się szeregiem i - jak przed wiekami - sprawnie żęły zboże. Ścięte garście układały najpierw tuż za sobą na ściernisku, a następnie - po sporządzeniu z tego zboża powrósła - na nim układały snop z użętych garstek. Snopa jednak nie wiązały. To musiał już wykonać na koniec dnia pracy sam gospodarz lub inny mężczyzna silny w ręku i to specjalnym "kołkiem" (to taka krótka, lekko zaostrzona pałka). Przyziemne końce takiego snopa tzw. ozdery, musiały być bardzo wyrównane, a pod powrósło nie można było wsunąć nawet palca. Z tak powiązanych snopów gospodarz ustawiał rzędami półkopki. Taką półkopkę układało się z rzeczywiście trzydziestu snopów (stąd nazwa), ułożonych krzyżowo i przykrywało niby daszkiem, głowicą sporządzoną z jednego rozłożonego snopa.

    W takich półkopkach zboże schło około 2 tygodni, po czym było zwożone do stodół lub układane w sterty. Snopy miały ustaloną zwyczajem objętość i nawet stanowiły miarę w określaniu wydajności z hektara, a także w różnych wzajemnych rozliczeniach, w odszkodowaniach za wyrządzone nieumyślnie przez zwierzęta szkody w uprawach, również jako zapłatę za uprawianie zboża na wydzierżawionym polu (na tzw. "trzeci snop").

    Nie znaczy to jednak, że nie używano do żniw kosy. Sierpami żęto tylko część żyta, przeznaczonego głównie na słomę do krycia dachów, bądź innych celów w gospodarstwie domowym. Większą część żyta i wszystką pszenicę zbierano specjalnie przystosowaną kosą. To przystosowanie polegało na uzbrojeniu zwykłej kosy wierzbowym lub leszczynowym pałąkiem, dzięki któremu można było kosić zboże "na ścianę". Za każdym kosiarzem szła kobieta i "podbierała" ścięte zboże układając w snopy.

    Do zbioru jęczmienia, owsa i gryki używano "grabek". Nie, wbrew nazwie nie było to narzędzie do grabienia. To była również kosa, ale uzbrojona w trójzębne urządzenie zamocowane równolegle do ostrza kosy na stylisku. Ścinając zboże kosiarz chwytał podcięte źdźbła na owe "grabki" i układał z nich równy pokos. Po wyschnięciu, z pokosu tego - już przy użyciu zwykłych grabi - formowano snopy wiązane powrósłami z prostej, żytniej słomy już bez użycia "kołka".

    Prostą żytnią słomę uzyskiwano przez wymłócenie cepami snopów z tegorocznego już zbioru. Do tego celu dobierano szczególnie dorodne zboże. Resztę wymłócano maszynowo, zaś słomę wykorzystywano na paszę (sieczkę) lub ściółkę dla zwierząt. Także inne zboża wymłócano w młockarniach napędzanych przy pomocy kieratów lub silników spalinowych (na "ropę"). Maszyn parowych (jak np. w Wielkopolsce) nie stosowano. Słomę pszenną i gryczaną wykorzystywano jako ściółkę, zaś jęczmienną i owsianą podawano bydłu jako paszę.

    Jak już wspomniałem, do ręcznych omłotów zboża, głównie żyta, służyły cepy. Często słyszy się powiedzenie, że coś jest "proste jak konstrukcja cepa"... Ha, komuś używającemu tej metafory może rzeczywiście wydawać się, że to takie proste narzędzie: dwa związane kije, cóż prostszego! Ale przyjrzyjmy się bliżej temu "śmiesznemu" cepowi. Składa się on rzeczywiście z dwóch części: dzierżaka i bijaka. Dzierżak - to kij o przekroju około półtora cala, długości 185-190 cm z drewna jesionowego, wiązu, jałowca (najlepsze) lub mniej trwałe z brzozy. Końcówkę dzierżaka wieńczyła kapica. Był to rodzaj ucha z listwy dębowej wygiętego na gorąco w kształcie litery "U", a zamocowanego trokami surowcowymi do końca dzierżaka w specjalnych rowkach (nacięciach). Kapica umożliwiała młocarzowi nieruchome trzymanie cepa, co zapobiegało odparzaniu dłoni. Drugą część cepa stanowił bijak, wykonany z drewna twardego (grabu, dębu lub wiązu) krawędziak o przekroju prostokątnym (2,00 x 1,50 cala) i długości około 80 cm. Bijak również był zakończony kapicą, ale wykonaną z grubej, nie garbowanej skóry (często z dzika) i zamocowanej w rowkach na końcówce bijaka przy pomocy troków z surowca. Obie części cepa były też połączone trokami. Było to najsłabsze miejsce tego narzędzia. Troki bowiem, choćby wykonane z najlepszej surowej wołowej skóry, ulegały stosunkowo szybkiemu zużyciu, często zrywały się, co zawsze irytowało młockarzy.

    Mój kuzyn Mietek Skirzewski opowiedział mi związaną z tym przygodę, jaka mu się zdarzyła i w której sam uczestniczył. Miał wówczas już 16 lat i poszedł w odwiedziny do krewnego swojej matki Floriana Drzewińskiego, zamieszkałego w kolonii (dawniej: zaścianku) Chmielówka. Florek był znany jako wielki narwaniec. Z byle powodu nagle wpadał w dziki, niepohamowany gniew. Wtedy tracił wszelki umiar i rozsądek. Zresztą bardzo szybko mu to mijało i równie nagle stawał się łagodny jak baranek. Taki już miał charakter.

    Florek akurat przystąpił do przygotowania słomy na powrósła, a więc do omłócenia cepami wybranych snopów żyta. Kuzyn Mietek pomagał mu w stodole. W pewnym momencie Florianowi urwał się z cepa bijak. Mamrocząc ciche przekleństwa - Florek wymienił zerwane troki na inne, które miał w zapasie. Już po kilkunastu minutach bijak znowu się zerwał: puściły troki... Klnąc na czym świat stoi - Florek ponownie wymienił wiązanie cepa. Gdy po kilkunastu uderzeniach cepem bijak znowu się zerwał - Florek wpadł w szał! Nie panując nad sobą - chwycił obie części cepa i wypadłszy ze stodoły po kolei wyrzucił je na dach. Bijak przeleciał nad kalenicą i spadł po drugiej stronie stodoły. Dzierżak natomiast zahaczył się kapicą o drewniany kozioł na szczycie stodoły. To dolało przysłowiowej "oliwy do ognia". Rozjuszony Florek zaczął miotać na dach jakieś polana drewna, aby strącić nieszczęsny dzierżak, ale ten wciąż tkwił mocno zawieszony na koźle-krzyżaku na kalenicy. Nieprzytomny z wściekłości Florek trzęsącymi się rękami wyciągnął z kieszeni zapałki i... podpalił strzechę stodoły. Przerażony Mietek pognał do sąsiadów po ratunek, alarmując krzykiem kogo się dało. Zbiegli się ludzie z wiadrami i pożar szybko ugasili. Spłonęła tylko niewielka część jednej strony dachu. Florian oczywiście brał jak najbardziej aktywny udział w gaszeniu ognia.

    Prawie każdy gospodarujący na roli uprawiał m.in. także proso na jagły, które - obok kasz z jęczmienia i gryki - były tu powszechnie spożywane. U miejscowej ludności ukraińskiej kasza jaglana była wręcz jedną z podstaw wyżywienia. Przyrządzano ją też na różne sposoby: z mlekiem jako zupy, na gęsto okraszaną smażoną słoniną ze skwarkami, w poście z olejem, a nawet stosowano jako nadzienie do pierogów pieczonych w piecach z ciasta chlebowego. Jagły wytwarzane były bądź w kaszarniach, bądź też w stępach na niewielkie bieżące potrzeby. Proso żęto sierpami i wiązano w małe snopki, z których - po wyschnięciu - "wykręcano" ziarno. To "wykręcanie" polegało na toczeniu snopka bosymi stopami na klepisku w stodole, trzymając się drąga umocowanego poziomo nad klepiskiem na wysokości pasa. Często takie "wykręcanie" prosa odbywało się w formie "tłoki". Gospodarz zapraszał wtedy młodzież obojga płci, która przy żartach i śpiewach "wykręcała" proso. Oczywiście obowiązkiem gospodarzy było wydanie uczestnikom porządnej kolacji odpowiednio "zakrapianej". Tłoka trwała zwykle od popołudnia do późnego wieczora już przy stajennej latarni.

    Len

    Olej jadalny wytłaczano (mówiono: "bito") w olejarniach głównie z rzepaku (gorszy), lnianki i siemienia lnianego. Len i konopie uprawiano powszechnie, głównie na włókno. Olej był produktem ubocznym choć też ważnym.

    Uprawie i przetwarzaniu lnu należy tu poświęcić nieco więcej miejsca, bo też jego znaczenia w życiu kresowej wsi nie sposób przecenić. Len siano na niezbyt szerokich zagonach, podzielonych bruzdami, z których kobiety mogły swobodnie len plewić. Len musiał być starannie odchwaszczony. Jego słoma nie mogła zawierać żadnych obcych łodyg. Plewienie lnu było mozolne i czasochłonne. Musiało się odbywać ręcznie w pozycji klęczącej i w ściśle określonym okresie jego wegetacji. Robota była monotonna, więc pracujące młode dziewczęta urozmaicały sobie tę pracę śpiewem. Celowały w tym młode Ukrainki, na głosy śpiewając piękne ukraińskie dumki.

    Len dojrzewał w połowie sierpnia. Wtedy należało go zebrać, po prostu wyrywając z ziemi, związać w małe snopki i ustawić je w małe kopki po kilkanaście sztuk do wyschnięcia. Po kilku dniach len można było już poddać dalszej obróbce. Po omłóceniu kijanką ("praczem") - słomę lnianą należało rozłożyć na nie użytkowanej czasowo łące cienkimi warstwami w równe rzędy. Tu na deszczach i w słońcu len przeleżał około trzech tygodni.

    Po tym okresie gospodyni, rozcierając w palcach kilka źdźbeł lnu - sprawdzała czy włókno łatwo odchodzi od łodyg i będzie można go już międlić. Jednak przed międleniem - len zebrany już w duże snopy trzeba było mocno wysuszyć. Do tego celu najlepiej nadawał się piec chlebowy.

    Ręczne międlenie lnu wykonywano na przyrządzie zwanym w gwarze miejscowej "terlicą" (vel "ternicą"). Był to rodzaj dużych drewnianych nożyc, umocowanych na dwóch kozłach, w których "miecz" poruszany ręką wchodził w szczelinę tworzoną przez dwie pionowo ustawione boczne deszczułki. Pokruszone w terlicy garście łodyg lnu robotnica otrzepywała z paździerzy o ten przyrząd. Była to bardzo ciężka praca, ale wcale nie kończąca procesu otrzymywania włókna. Teraz należało go dokładnie oczyścić z resztek drobnych paździerzy. Do tej czynności używano trzepaczki i ustawionej pionowo około półtorametrowej, gładkiej deski. Trzepaczka była wykonana z drewna jesionowego lub grabowego w formie maczety. Wymiędlone garście lnu pracownica przykładała do deski i gęsto uderzając w nie trzepaczką - usuwała resztki paździerzy. Po tym zabiegu włókno było już wolne od drobin łodyg, ale jeszcze nie nadawało się do przędzenia nici, zwłaszcza tych najcieńszych, z których tkano delikatne płótna lub używano do ręcznego szycia. Teraz włókno należało tak wyczesać, aby łyko lnu było jak najcieńsze. Czesanie lnu odbywało się na zgrzeblarkach. Taka zgrzeblarka to deska z "jeżem" wykonanym z nabitych rzadziej lub gęściej gwoździ. W procesie czesania lnu otrzymywało się dwojakiego rodzaju włókno: kurzel i paczesy. Z kurzela (kurzla?) przędło się cieniutkie nici: do ręcznego szycia grubych tkanin, do tkania delikatnych płócien, także na osnowy płócien grubszych lub wełnianych (np. samodziały, kilimy). Z paczesów przędziono nici na wątki płócien grubszych, z których szyto np. worki, spodnie robocze, derki itp. Podobnie uzyskanego włókna z konopi używano do wyrobu lin, różnych powrozów i sznurków, części uprzęży, a nawet na osnowy mocnych grubych tkanin płóciennych.

    Przędzenie lnu, konopi i wełny odbywało się bądź ręcznie przy pomocy wrzeciona, bądź - bardziej nowocześnie - przy pomocy kołowrotka. Do przędzenia wrzecionem używano "przęśnicy". Było to urządzenie składające się z dwóch części: poziomej, którą prządka przytrzymywała sobą siedząc na niej i pionowej, osadzonej w otworze wystającej części poziomej. Do tej części pionowej - prządka mocowała tasiemką kądziel.

    Wyrabianie naczyń

    W gospodarstwach wiejskich używano wiele narzędzi i naczyń, które dziś można zobaczyć tylko w niektórych zasobniejszych skansenach. Część tych przedmiotów, których wytworzenie wymagało większych umiejętności, gospodarze kupowali od różnych rzemieślników na jarmarkach (cotygodniowych targach) w miastach, część wykonywał własnoręcznie. Do tych pierwszych należały przede wszystkim różne drewniane naczynia. Z klepek dębowych były wykonywane duże beczki na kiszone ogórki i kapustę, faski na peklowane mięso i solony twaróg, także praski do wyciskania soków i twarogów. Z klepek sosnowych: balie, cebry, raszki i skopki, masielniczki (mówiło się: maśniczki), dzieże na ciasto chlebowe itp. Z drewna były sporządzane: niecki duże, służące często jako wanienki do kąpieli niemowląt, niecki małe do "pałania" jagieł, a także do wyrabiania ciasta na pierogi i kluski, również drożdżowego i ziemniaczanego. Z różnego drewna wyrabiano także: maglownice, stępy, ławy i stołki, stolnice, wałki do ciasta i ucierania (tzw. makohony), wrzeciona, warząchwie, tłuczki i łyżki, półki, szafki i wiele innych przedmiotów niezbędnych w gospodarstwie domowym. Z dranic jodłowych wyplatano kobiałki (króbki), z prętów wikliny i sosnowych korzonków ozdobne koszyki. Z łyka lipowego piękne torby i chlebaki (koszele).

    Z ceramiki garncarze wystawiali do sprzedaży swoje wyroby: garnki do gotowania w piecach chlebowych, słoje na marynaty, foremki do babek, makutry, dzbany, ładyszki na mleko, bańki na wodę i kwas do picia, różne miski, doniczki... Nie sposób wszystkiego wymienić.

    Niektóre, mniej skomplikowane przedmioty używane w gospodarstwach wiejskich - były wyrabiane przez samych użytkowników. Do takich należały przede wszystkim części zamienne do wozów i sań (dyszle, rozwory, drabiny, orczyki i stelwagi, kłonice i luśnie), żłoby i koryta, cepy, grabie, styliska do różnych narzędzi stalowych (wideł, szpadli, łopat, motyk), różne szufle i szufelki drewniane (wiałki), widełki drewniane do siana i wiele, wiele innych narzędzi i sprzętów używanych w gospodarstwach rolnych i domowych.

    Praca w gospodarstwie (koszenie, orka, młocka cepami)

    Wiele prac w gospodarstwie rolnym i domowym wymagało nieraz szczególnych umiejętności i doświadczenia. Dlatego rodzice przygotowywali swoje dzieci już od wczesnej młodości do różnych zajęć w gospodarstwie, w szczególności zaś do sprawnego i bezpiecznego posługiwania się sprzętem i narzędziami, jakimi wówczas rozporządzano.

    Chłopców uczono wyrabiania i naprawy różnych narzędzi, jakimi tradycyjnie posługiwano się w pracy, a także umiejętności ich obsługi. Niektóre roboty wymagały nieraz dużego wysiłku i fachowości. Choćby ręczne koszenie kosą traw i zbóż. Zwłaszcza koszenie trawy nie było zajęciem łatwym. A już przygotowanie kosy do pracy (wyklepanie) to już naprawdę czynność, jakiej nie potrafiło prawidłowo wykonać wielu posługujących się tym narzędziem. Podobnie trudnym zajęciem była orka. Pługi, którymi wówczas się posługiwano, nie były wyposażone w kółka.

    Trzeba więc było mieć dużą wprawę, aby pług utrzymać na odpowiedniej głębokości i szerokości skiby. Nie mając bowiem oparcia na konstrukcji z kółkami - pług był niejako "zawieszony" pomiędzy ciągnącymi go końmi (lub wołami), a oraczem dzierżącym pług za czepigi.

    Może się wydawać, że na przykład młocka cepami to już nic prostszego. Wystarczy mieć krzepę. To tylko pozornie takie łatwe. Trzymając nieruchomo dzierżak cepa należało - kręcąc bijakiem młynka w prawą stronę bez większego rozmachu - na początku lekko uderzać nim w ułożone na klepisku snopy. Lekkie uderzenia zapobiegały zbytniemu rozpryskiwaniu się ziarna i pozwalały na chwilowy wypoczynek ramion bez przerywania młocki. Aby już dokładnie wymłócić ziarno z kłosów - młockarz w pewnej chwili brał większy rozmach, zmieniał bijakiem młynka w lewą stronę i zwiększając siłę uderzeń bił nim raz przy razie w rozłożone zboże. Robotnik rzadko młócił cepem w pojedynkę. Najczęściej młócono we dwóch. Jednak najlepsza i najszybsza była młocka w trójkę. W takim przypadku jeden z młockarzy musiał być przewodnikiem. Uderzeniami bijaka wskazywał miejsce i siłę uderzeń oraz utrzymywał rytm tak, aby pracujący wzajemnie sobie nie przeszkadzali. Proste, prawda?

    Truizmem będzie również stwierdzenie, że jeszcze nikomu nie udało się opisać wszystkich tradycji i ich roli nawet w życiu stosunkowo niewielkiej społeczności. Po prostu nie da się - choćby w sposób najbardziej szkicowy - opisać także, nawet tych podstawowych, prac związanych z prowadzeniem kresowego gospodarstwa rolnego tego okresu. Podaję tylko te nie liczne, które - zdaniem moim - stanowią najbardziej charakterystyczne przykłady zwyczajów, metod i używanych narzędzi pracy tego regionu.

    Wiem, że o niektórych z tych tradycji wzmiankowałem w innych swoich zapiskach, ale jest to nie do uniknięcia, gdy taki tekst nie ma jednolitego charakteru. Moje zapiski powstawały w różnych okresach i z różnych inspiracji - stąd niektóre powtórzenia i zbyt chaotyczna forma. Czytelników tych tekstów za co przepraszam i proszę o pobłażliwość. Czytając je bądźcie świadomi tego, że ich autor w żadnym przypadku nie pretendował do tego, aby je traktowano jako jakieś próby literackie, bo wtedy należałoby je ocenić jako typowe ramoty grafomana. Co innego jakieś gawędy, które prawić może każdy. Po tych uwagach wracam do dalszych wspomnień.

    Rola kobiet w życiu wsi

    Roli kobiet w życiu wsi północnego regionu Wołynia omawianego okresu nie można przecenić. Na kobietach bowiem spoczywała większość obowiązków związanych z prowadzeniem gospodarstwa. Do niektórych prac, tradycyjnie uważanych za "babskie", żaden mężczyzna nawet ręki nie przyłożył: byłby to po prosu dyshonor. Wiele było takich prac. Niektóre spróbuję tu wymienić. I tak:

    - w polu - m.in. pielenie, żęcie sierpem zboża i jego podbieranie za kosiarzem, uprawa warzyw, ręczne odchwaszczanie i okopywanie uprawianych roślin, kopanie ziemniaków, grabienie siana i wiele, wiele innych robót.

    - w obejściu - dojenie krów i karmienie małych cieląt, przygotowanie karmy i jej podawanie trzodzie chlewnej, domowa hodowla drobiu, w szczególności obsługa wylęgu, karmienia piskląt, kur, indyków, gęsi i wiecznie głodnych kaczek, odbieranie jajek, podskubywanie gęsi (żywych!), kwalifikowanie drobiu do sprzedaży itp.

    - w domu - przetwarzanie mleka (śmietana, masło, sery), przygotowywanie i podawanie posiłków, wychowywanie dzieci, ręczne szycie i pranie bielizny, naprawa odzieży, przetwarzanie lnu i konopi na włókno, przędzenie ręczne przy pomocy wrzeciona i na kołowrotku, cerowanie i dzierganie na drutach (skarpet, rękawic i swetrów), bielenie płótna i tzw. surówki na bieliznę... A przecież miała też jakieś życie osobiste, towarzyskie... Wszystkich tych zajęć nie sposób wymienić nawet przykładowo.

    Musiała więc taka wiejska gospodyni być fachowcem niemal w każdej dziedzinie i to posługując się często bardzo prymitywnymi narzędziami. Dlatego też dziewczęta, już od bardzo wczesnych lat życia, musiały się praktycznie uczyć wykonywania tych rozlicznych i często bardzo trudnych zajęć w polu i w gospodarstwie domowym.

    Tu wspominam szerzej tylko o niektórych takich zajęciach jako ciekawostkach z życia tamtej wsi. Ot, choćby takie niby zwykłe gotowanie i pieczenie. Każda gospodyni potrafiła upiec doskonały chleb z mąki żytniej (razowy i pytlowy), chociaż początkującym przydarzały się niepowodzenia. Znana była anegdota, jak to w ukraińskiej rodzinie młodej żonie nie udał się pierwszy samodzielny wypiek. Tuż po weselu młody gospodarz pojechał w pole do roboty. W domu na gospodarstwie została matka z jego młodą żoną (swiekrucha z newistką) . Miały m.in. przygotować obiad i upiec chleb. Młoda gospodyni chciała się popisać przed teściową i sprawić mężowi niespodziankę. Gdy syn wrócił z pola -matka podała obiad, także świeżo upieczony chleb. Syn spróbował, długo przeżuwał, skrzywił się i - przekonany, że to matce przydarzył się taki gniot - zaklął szpetnie:

    - "Ot napekła, zapekło by tebe w hrudiach."
    - "Toż to twoja żinka pekła" - odparła oburzona matka. Na to syn:
    - "Ech, jak perechołone to zjisty można".

    Z mąki pszennej wypiekano świąteczny chleb, bułeczki (pampuszki), pierogi (kulebiaki) z różnym nadzieniem, babki i mazurki drożdżowe, kruche ciasteczka, torty, kołacze i wiele innych specjałów. O każdym z nich można by wiele napisać... Trzeba wiedzieć, że w posiłkach kresowian dużo miejsca zajmowały właśnie różne wypieki, a ich przygotowanie nie zawsze było proste: często wymagały dużo pracy i wysiłku.

    W niektórych starych chałupach (zwłaszcza ukraińskich), nie tylko pieczono, ale i gotowano wszystkie potrawy w piecach, gdyż w ich izbach nie było płyt z fajerkami. Piec taki był wielofunkcyjny: oprócz wypiekania i gotowania, służył także do suszenia m.in. owoców (jabłek gruszek, śliwek, wiśni i czarnych jagód), pestek z dyni, grzybów, prosa na jagły, a także do podsuszania słomy lnianej przed jej międleniem na ternicy. Na piecu zimą tradycyjnie wygrzewały się małe dzieci lub staruszkowie, leczyli się chorzy z przeziębienia ...

    W kuchni kresowej tradycyjnie już przeważały potrawy z mąki, kasz różnych i ziemniaków okraszane wieprzowiną, a także nabiał (mleko i jego przetwory, jajka). Spożywano również dużo kiszonej kapusty i ogórków, fasoli, grochu, cebuli i czosnku.

    Warto może - jako ciekawostkę - wspomnieć jakie to potrawy przyrządzano z ziemniaków. Spożywano je gotowane bez łupin (obrane) i w "mundurkach", całe i gniecione (puree), pieczone bez łupin na blasze w piecu, zapiekanki, w zupach warzywnych i kapuśniakach, jałowe i kraszone smażoną słoniną ze skwarkami, w okresie postu gniecione z makiem lub okraszone olejem. Tłuczone ziemniaki z dodatkiem twarogu - to nadzienie tzw. ruskich pierogów, które spożywano z kwaśną śmietaną lub smażonym boczkiem. Z surowych, utartych i dobrze odciśniętych ziemniaków zmieszanych w odpowiednich proporcjach z gotowanymi, drobiną mąki i dodatkiem zsiadłego mleka - przyrządzano ciasto na kotyki. To takie pieczone pierożki z różnym nie słodkim nadzieniem lub nawet bez, spożywane zwykle na gorąco z kwaśną śmietaną lub smażoną słoniną ze skwarkami. Z ugotowanych ziemniaków zagniecionych z mąką pszenną wyrabiano popularne kopytka, których jednak nie gotowano, lecz pieczono na blasze w piecu. Z surowych utartych ziemniaków smażono nie tylko popularne placki na patelni, ale również duże placki na blasze w piecu tzw. małamaje, które następnie krojono i gorące spożywano z kwaśną śmietaną albo ze smażonym boczkiem. Z mocno odciśniętych tartych surowych ziemniaków wyrabiano małe kluski w formie wałeczków lub kulek, które podawano okraszone smażona słoniną na drugie danie. Z soku z tartych surowych ziemniaków gospodyni odzyskiwała krochmal (mączka ziemniaczana), z którego z kolei gotowała kisiel, podawany z żurawinami na deser. To tylko niektóre, najbardziej popularne na Wołyniu potrawy z ziemniaków. Wszystkich wymienić nie sposób.

    Spożywano także wiele różnych kasz. Najpospolitszą była oczywiście - jak wszędzie - kasza jęczmienna (drobna i pęczak), jaglana, (najczęściej na mleku), gryczana, gotowana na gęsto i podawana ze smażoną słoniną lub gulaszem, a także stosowana do wyrobu kaszanek. Na Kresach nie znano kaszanek gotowanych z kaszy jęczmiennej czy tzw. bułczanek. Kaszanka musiała być tylko z kaszy gryczanej, upieczona na blasze w piecu chlebowym. Po wystygnięciu krojono ją na grube plastry i podawano po przypieczeniu na patelni.

    Reasumując opisywanie obowiązków kobiet (choćby tylko przykładowo) i wymaganych od nich umiejętności - przyznać należy, że dziewczyny miały się czego uczyć!

    Mówiąc o niektórych tradycjach Północnego Wołynia nie sposób nie wspomnieć o przygotowaniach do najważniejszych świąt: Bożego Narodzenia, Nowego Roku, Trzech Króli i Zielonych Świąt, a także samego obchodzenia tych szczególnie uroczystych świąt.

    Adwent i Boże Narodzenie

    W okresie Adwentu postu zbyt ściśle nie przestrzegano. Nie urządzano jednak zabaw i wieczorków tanecznych ani wesel, podobnie jak w innych regionach kraju. Tradycji Świętego Mikołaja nie znano. Okres ten wypełniony był pracą głównie w obejściach i w domach. Mężczyźni zajmowali się ręczną młocką zboża, przygotowaniem opału, naprawą sprzętu domowego i narzędzi, uprzęży, ogacaniem pomieszczeń dla zwierząt, zabezpieczaniem chochołami młodych drzewek owocowych przed mrozem w sadach itp. Gospodynie natomiast przędzeniem lnu, konopi i wełny, szyciem i naprawą odzieży, darciem pierza na poduchy i pierzyny (to na posag dla córek!), dzierganiem rękawic, skarpet i swetrów z wełny, wyszywaniem i szydełkowaniem. Dzieci przygotowywały ozdoby choinkowe ze słomki i kolorowej bibułki, dorabiając do zakupionych gotowych główek aniołków ich bajeczne różnokolorowe stroje.

    Przygotowywano się również do nadchodzących Świąt i zapustów, jak nazywano okres karnawału. Bito wieprze i bukaty, wyrabiano różne wędliny, solono słoninę, peklowano mięso, wędzono szynki i kiełbasy. W ostatnim zwykle tygodniu przed Świętami gospodynie były już zajęte świątecznymi wypiekami. Ponieważ okres świąteczny i "półświąteczny" (tzw. święte wieczory w dniach powszednich) trwał dwa tygodnie tj. od Wigilii do Trzech Króli - świątecznego pieczywa musiało wystarczyć na cały ten czas, zwłaszcza gdy rodzina była liczna. W tym okresie trzeba było tylko upiec świeży chleb na bieżące potrzeby.

    Świąteczny chleb zwany bułką - wypiekano z drożdżowego, niesłodzonego ciasta pszennego. Oczywiście wypiekano także pieczywo cukiernicze i to w dużych ilościach i rodzajach. Przede wszystkim pierogi z drożdżowego ciasta (takie kulebiaki) z różnym słodkim nadzieniem: makiem, jagodami, marmoladą z suszonych gruszek, konfiturami, surowymi jabłkami, słodkim twarogiem itp. przysmakami. Pieczono także kruche ciasteczka, wycinane foremkami o najrozmaitszych kształtach. Te ciasteczka to też tradycja. Podawano je głównie do herbaty słodzonej w filiżance lub szklance, choć pito ją także jeszcze na rosyjską modłę z prykuską (dla niewtajemniczonych wyjaśniam, że pito ją z kawałeczkiem cukru w ustach, dolewając do szklanki esencji z czajniczka i wrzątku z samowara lub czajnika). Ciasteczkami tymi ubierano także choinki.

    Na Wigilię gospodynie przygotowywały wieczerzę z dań postnych, to znaczy bezmięsnych. Zwyczaju przyrządzania i podawania ryb (karpia) nie znano, mimo że z ich zdobyciem nie było kłopotu. Obowiązkowo był śledź marynowany lub w oleju - symbol postu. Była zupa grzybowa lub (częściej) barszcz czerwony, taki niby-bigos z kiszonej kapusty, ale tylko z grzybami i okraszony olejem, kluski z makiem lub makiełki, na deser kisiel z żurawinami. Stół wigilijny, przykryty obowiązkowo białym, lnianym obrusem, pod którym leżało sianko - nie był więc zbyt obficie zastawiony.

    W izbie, w której spożywano wieczerzę wigilijną, stała (częściej wisiała u pułapu) choinka z jodełki lub małej sosenki, pięknie wystrojona, głównie ozdobami wykonanymi przez dzieci, ciasteczkami kruchymi domowego wypieku, jabłkami, kolorowymi cukierkami, bombkami z wafelków (które później można było zjeść), świeczkami i innymi dziecięcymi cudnościami.

    Po wieczerzy, którą zawsze rozpoczynał ojciec rodziny "łamiąc się" opłatkiem po kolei i przestrzegając starszeństwa ze wszystkimi domownikami (z życzeniami zakończonymi obowiązkowo tradycyjnym "Daj Boże za rok doczekać"), w wielu domach przy zapalonych na choinkach świecach śpiewano kolędy, także te żartobliwe z kantyczki, znane i śpiewane od pokoleń.

    Gwiazdkowych prezentów niestety, nie znano. Ale dzieci do lat 10-12 rano po przebudzeniu z wielkimi emocjami i nadziejami sięgały pod poduszkę, gdzie znajdowały paczuszki z różnymi łakociami: cukierkami, batonikami, chałwą itp. Był to "gościniec" od osobistego aniołka - stróża, do którego przecież codziennie mówiono krótką modlitwę na zakończenie wieczornego, obowiązkowego pacierza.

    Byłby to więc z jego strony wyraz rażącej niewdzięczności, gdyby w Wigilię nie obdarował tych dzieci. Do starszych dzieci aniołki nie przychodziły, bo one (te dzieci, nie aniołki) były zbyt przemądrzałe i twierdziły, że to rodzice podkładają im te "gościńce". Dobre sobie, rodzice...

    W same Święta nie składano wizyt. To były bardzo rodzinne święta. Odwiedzano się wzajemnie i goszczono krewnych, a także przyjaciół w okresie od Bożego Narodzenia do Trzech Króli. W tym też okresie można było się spodziewać - często konkurencyjnych - zespołów kolędników, których po występie należało obdarować ciastami i drobnymi datkami pieniężnymi.

    Po okresie świątecznym, gdy już każdy wypisał na drzwiach wejściowych święcona kredą litery: K + M + B i pokropił święconą wodą wszystko, co było do pokropienia (nie wiadomo, czy ksiądz przyjedzie po kolędzie) - rozpoczynały się zapusty, obecnie zwane z cudzoziemska karnawałem. To czas zabaw tanecznych, kuligów i wesel, a także objadania się trochę na zapas tak, aby można było łatwiej znieść okres Wielkiego Postu. "Szaleństwa" te kończył Popielec z tradycyjnym śledziem, choć - prawdę mówiąc - potraw mięsnych nie jadano tylko właśnie w środę popielcową, wszystkie piątki i w czasie ostatniego tygodnia przed Wielkanocą. W tych dniach żywiono się potrawami jarskimi, okraszanymi olejem oraz nabiałem (mleko i jego przetwory, jajka).

    Wielkanoc

    Wielkanoc... Święto to obchodzono zapewne podobnie, jak i w innych regionach Polski, choć wydaje mi się, że niektóre zwyczaje były charakterystyczne tylko dla Wołyniaków. Bito więc wieprze i wyrabiano różne wędliny, pieczono świąteczne ciasta, głównie babki drożdżowe i mazurki (broń Boże pierogi - to pieczywo "bożonarodzeniowe"), malowano jajka... Do kraszenia jajek używano tylko naturalnych barwików: łupiny cebuli barwiły jajka na czerwono o różnej intensywności, kora kruszyny - na żółto, ruń młodego żyta - na zielono, kora olchy - na brąz. Przy pomocy stopionego wosku, zmieszanego z sadzą, robiono pisanki. Takie opisane woskiem surowe jajka należało następnie ugotować w opisanych wyżej barwnikach. Jajek należało okrasić co najmniej pół kopy, a gdy w rodzinie było więcej dzieci - odpowiednio: kopę i więcej. Każda gospodyni liczyła się bowiem z tym, że w drugi dzień Świąt przyjdą jej chrześniaki po wołoczebnym (etymologii tego wyrażenia nie udało mi się wyjaśnić). Był to zwyczaj obdarowywania kraszankami i pisankami dzieci, odwiedzających swoich chrzestnych rodziców właśnie w drugi dzień Wielkanocy.

    Inny zwyczaj - to zabawy malowanymi jajkami. Polegało to na konkurencji: czyje jajko ma mocniejszą skorupkę. Sprawdzało się to przez wzajemne tłuczenie jajek jedno, o drugie według ustalonych ścisłych reguł: "nosek" jajka musiał precyzyjnie trafiać w "nosek" drugiego. Wygrywał ten, którego kraszanka wytrzymała tę próbę. Stłuczone w ten jajko należało oddać zwycięzcy. Nie precyzyjne uderzenia były uznawane za faul, zaś faulujący za karę musiał oddać swoją nieuszkodzoną kraszankę. Do zabawy były dopuszczone tylko kurze jajka. Dlatego do malowania jajek dobierano tylko te z najmocniejszą skorupką, co można było rozpoznać przez lekkie stukanie jajem o zaciśnięte zęby. Wysoki metaliczny dźwięk - to "mocne" jajko, niski i głuchy - to słabe. Prawdziwi znawcy potrafili prawie zawsze z góry określić, które z dwóch ma mocniejszą skorupkę.

    Mówiąc o odmiennościach w tradycjach wielkanocnych Wołyniaków należy wspomnieć o odwiecznym tu obyczaju wzajemnego pozdrawiania się w dniach Wielkanocy. Otóż witając się należało powiedzieć: "Chrystus zmartwychwstał", zaś odpowiedzieć: "Prawdziwie zmartwychwstał".

    Inne praktyki religijne

    Wiejski lud kresowy był bardzo pobożny i pilnie przestrzegał m.in. tradycji katolickich praktyk religijnych przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Być może to właśnie pomagało zamieszkałej tu od stuleci ludności polskiej w utrzymaniu swojej tożsamości wśród przeważającego tu żywiołu ukraińskiego. Przyjrzyjmy się tym tradycyjnym praktykom bliżej. Na przykład parafia rzymsko-katolicka w Kołkach obejmowała swoim zasięgiem formalnie 43 wsie w trzech gminach: Kołki oraz częściowo Silno i Trościaniec, ale faktycznie wsi (kolonii) zamieszkałych z przewagą ludności narodowości polskiej wyznania rzymsko-katolickiego było tylko około 20%. Podobnie było w innych parafiach Północnego Wołynia. W tych warunkach, bez kultywowania tradycji katolickich ludność polska bez wątpienia straciłaby swoją odrębność kulturową przez asymilację z miejscową ludnością rusińską w ciągu kilku pokoleń.

    Prawda, że do kościoła nieraz było daleko i drogi podłe, zwłaszcza w okresach późnej jesieni i wczesnej wiosny, co utrudniało wiernym branie udziału w częstych nabożeństwach, ale mieszkańcy tych zapadłych odległych osad wiele nabożeństw i uroczystości kościelnych obchodzili bez udziału księży kierując się tradycjami. Do swoich proboszczów zwracano się tyko w sprawach najważniejszych: chrztu, pierwszej komunii, ślubu czy pogrzebu. W tych ostatnich przypadkach proboszcza nawet nie można było pominąć, bo na Kresach był on także urzędnikiem stanu cywilnego. Oczywiście, uczestniczono także w mszach, zwłaszcza tych bardziej uroczystych, świątecznych czy z okazji odpustów.

    Młodzież, uczestnicząc w niedzielnych i świątecznych nabożeństwach czy pielgrzymkach odpustowych, traktowała to trochę jako rozrywkę, okazję do spotkań towarzyskich, zawierania nowych znajomości, zademonstrowania nowej, odświętnej odzieży czy mody. Owszem, część młodzieży obojga płci należało do chóru kościelnego. Organizacja "Strzelca" wystawiała honorowe warty przy symbolicznym Grobie Chrystusa w czasie rezurekcji. Poza tym młodzi niechętnie wsłuchiwali się w słowa kapłana, który z ambony gromił ich za rzekomą rozpustę, w tym zwłaszcza dziewczęta za zbyt głębokie dekolty, obnażone ramiona czy krótkie sukienki odsłaniające kolana... W tej części mszy, gdy ksiądz wszedł na ambonę - młodzież męska, po wysłuchaniu zapowiedzi wygłaszanych przed kazaniem - tłumnie wychodziła z kościoła stwarzając w drzwiach niesamowity tłok. Zostawały tylko "czujki", które sygnalizowały koniec kazania. Można było już wrócić z powrotem do wnętrza na dalszy ciąg nabożeństwa.

    Przykładowym przejawem wiejskiej pobożności były odprawiane w okresie wielkiego postu "Gorzkie żale". Odprawianie tych modłów odbywało się wieczorami w każdy piątek (z wyjątkiem Wielkiego) w domach prywatnych. Prowadziły je najpobożniejsze z gospodyń, obdarzone silnym (niekoniecznie pięknym) głosem i zdolnościami przywódczymi. Wielkiemu Postowi zawsze towarzyszyły wielkie marcowe roztopy, więc dojście do chałupy, gdzie miano odprawiać "Gorzkie żale" nie było łatwe. Trzeba było pokonać kładkami z bali lub desek liczne okresowe strumyki i kałuże, taplając się często w strasznym błocku i gubiąc w nim buty. Nie na wiele zdawały się niesione przez prowadzących stajenne latarki, które miały oświetlać drogę. Ich nikłe światełka tylko sygnalizowały, że w mrokach nocy coś, a raczej ktoś się porusza. Prawdę mówiąc - w "Gorzkich żalach " uczestniczyły głównie kobiety i starsze dzieci. Młodzież i starsi mężczyźni tradycyjnie nie brali udziału w tych modłach. Nawet gospodarz domu, w którym się one odbywały, zwykle miał wtedy akurat "pilną" sprawę do sąsiada i znikał z domu.

    Z innych praktyk religijnych może warto słów parę poświęcić majowym nabożeństwom ku czci Najświętszej Panienki. Odbywały się one (również bez udziału księży) zwykle nawet kilka razy w tygodniu wieczorami w dni powszednie (w niedziele był kościół) na wolnym powietrzu przy tzw. figurze. "Figurą" nazywano duży dębowy krzyż z pasyjką, ustawiony zwykle na placyku przy głównej wiejskiej drodze, gdzieś w środku kolonii. W tych majowych nabożeństwach zwanych tu majówkami (w innych regionach Polski majówką nazywano zabawę taneczną na wolnym powietrzu) - uczestniczyła prawie wyłącznie młodzież obojga płci. Nabożeństwo prowadziła najbieglejsza w modlitwach panna (najczęściej już taka trochę starszawa), odmawiając litanię do NMP, a zebrany tłum uczestników nabożeństwa chórem odpowiadał: "mulsiezanamy". Po litanii prowadząca intonowała różne pieśni maryjne, które uczestnicy wykonywali "na głosy", zaś na zakończenie wszyscy już chóralnie silnymi głosami odśpiewywali pieśń niejakiego Jana Kochanowskiego pt. "Wszystkie nasze dzienne sprawy".

    Takie majówki były także, a może przede wszystkim, świetną okazją wyjścia z domu, spotkań, spacerów, żartów, umawiania się i flirtów młodych. Matka nie mogła przecież zabronić swoim córkom udziału w nabożeństwie... Zanim więc prowadząca rozpoczęła litanię słychać było piski i śmiechy dobiegające z licznych zakamarków i krzaków kwitnących bzów, których zapach oszałamiał...

    Inne święta i uroczystości kościelne obchodzono tak samo albo podobnie jak w innych regionach Polski. Nie będę ich więc tutaj opisywać. Gawędy te dotyczą bowiem tylko niektórych przejawów religijnych tradycji wsi polskiej północnej części Wołynia, panujących tu do połowy XX wieku. Tradycje te zaginęły bezpowrotnie wraz utraceniem (z woli Wielkiej Trójki: ZSRR, USA i Wielkiej Brytanii) Wołynia na rzecz Ukrainy i w wyniku tzw. repatriacji (ściślej: wypędzenia) ludność Kresów, m.in. także Wołynia - rozproszyła się po całym kraju.

    Oświadczyny i wesela

    Powracając do głównego tematu tych gawęd sądzę, że warto tu napisać parę słów o miejscowych zwyczajach praktykowanych przy zawieraniu związków małżeńskich. Jak wszędzie - pierwsze znajomości młodzi ludzie obu płci nawiązywali przy różnych okazjach: po nabożeństwach w kościele, na zabawach tanecznych organizowanych w poszczególnych koloniach z okazji tzw. rocznic, próbach chóru kościelnego czy przedstawień amatorskich, wizyt, wieczorków... Gdy już sobie wstępnie przypadli do gustu - kawaler zaczął częściej spotykać się z panną, także składać jej wizyty domowe. Oczywiście, takie spotkania mogły się odbywać tylko w obecności osób trzecich (przyzwoitki), najczęściej z rodziny panny lub jej przyjaciółek. Mówiło się, że kawaler chodzi na wyględy. Jak siebie wzajemnie już lepiej poznali, także z sąsiedzkich wywiadów (i plotek) o swoich rodzinach i sytuacjach majątkowych, gdy po kryjomu wyznali już sobie "dozgonną miłość" - formalizowali swój związek zawarciem małżeństwa, przy zachowaniu prawa i określonych tradycją zwyczajów.

    Kawaler, uzyskawszy przyzwolenie swoich rodziców, udawał się w towarzystwie swata do rodziców panny prosić o rękę córki. Prawdę powiedziawszy, wszystko było już przedtem omówione, także bezpośrednio przez rodziców młodych, a swaty dopełniały tylko formalności. Po przywitaniu - swat, nie ujawniając celu wizyty, stawiał na stole flaszkę wódki i kładł bochen chleba w pięknie zdobionej serwetce. Mowę swoją zaczynał od spraw pozornie obojętnych i powoli kierował rozmowę do istoty rzeczy. Wreszcie, często używając różnych metafor, wyjaśniał, że ten oto towarzyszący mu młody człowiek, pełen wszelkich cnót, pragnie połączyć się dozgonnym węzłem małżeńskim z ich pełną wdzięku, piękną córką. W tym miejscu do przemówienia swata przyłączał się konkurent prosząc rodziców panny o jej rękę.

    Rodzice oczywiście wahali się (raczej udawali) przed przyjęciem oświadczyn, wymawiali się, że córka jest jeszcze zbyt młoda do zamążpójścia, wreszcie przywoływali córkę, aby sama podjęła decyzję, czy chce wyjść za swatanego jej chłopaka. Gdy już powiedziała "tak" - na stół podawano (zawczasu przygotowany!) poczęstunek, a swat otwierał przyniesioną flaszkę. Wszyscy dorośli uczestnicy tej ceremonii spełnili toast za pomyślność narzeczonych, bo od tej chwili, gdy panna przyjęła podany jej kieliszek i upiła z niego kropelkę - młodzi wchodzili w stan narzeczeństwa. Często narzeczony wręczał swej wybrance pierścionek "z oczkiem", nigdy w kształcie obrączki, ta bowiem była zastrzeżona tylko dla małżonków. Zwykle też - już wspólnie - ustalano terminy "dania na zapowiedzi" i ślubu, a także miejsca wesela.

    Zapowiedzi - jak wiadomo - wygłaszane były przez proboszcza trzykrotnie w kościele parafialnym zawsze w czasie mszy przed kazaniem. Przyjęcie weselne urządzali rodzice panny młodej. Tylko wyjątkowo, gdy jej rodzina nie była w stanie wydać wystarczająco okazałej uczty - wesele urządzali rodzice młodego. Natomiast napoje (oczywiście chodzi tu o napoje alkoholowe: wódkę, wino i piwo) w każdym przypadku dostarczał pan młody.

    Przed ślubem narzeczeni ustalali skład orszaku ślubnego: panna umawiała swoje przyjaciółki na druhny, zaś kawaler swoich kolegów na drużbów. Kwestia doboru par często nastręczała sporo różnych przeszkód i kaprysów, głównie ze strony panien (ja jego nie chce, bo on ma takie wielkie uszy, nos... albo: toż on jest rudy! on jest jakiś kłyszawy! itp.). Orszak ślubny składał się z kilku, a czasem i kilkunastu par drużbów z druhnami, a zamykał go zawsze swat ze swachą - niejako mistrzowie ceremonii. Do kościoła na ślub jechało więc kilkanaście wozów lub sań - zależnie od pory roku, przy czym narzeczeni koniecznie musieli jechać osobno. Dopiero po ślubie wracali do domu weselnego już razem, a zaprzęg ten prowadził z fantazją, na czele całej kolumny, pierwszy drużba ze swoją druhną. Wyjazd do kościoła na ślub następował z domu panny młodej, po udzieleniu młodym przez rodziców ich obojga błogosławieństwa (w przypadku, gdy któregoś z rodziców brakło z różnych przyczyn, zastępowali ich starsi najbliżsi krewni), co odbywało się zwykle przy dźwiękach nabożnej pieśni "Serdeczna Matko..." granej przez kapelę (zwykle "orkiestrę dętą").

    Po powrocie z kościoła wszystkich zajeżdżających przed dom weselny uczestników orszaku ślubnego, a także zaproszonych na wesele gości orkiestra witała marszem, po czym zapraszano wszystkich do przygotowanych i suto zastawionych stołów. Na kresowych weselach zasada: zastaw się, a postaw się była obowiązująca! Było więc co zjeść i wypić tak, aby po weselu nie mówiono, że "chto noża mił - to chliba popojił". Objadano się więc przygotowanymi przez gospodarzy różnymi wymyślnymi potrawami i pito. Z napojów alkoholowych zwykle podawano wódkę czystą, pitą podczas jedzenia, także piwo. Do gaszenia pragnienia była herbata, lemoniady i kwas chlebowy. W czasie ucztowania wznoszono toasty za zdrowie i szczęście młodej pary, za pomyślność gospodarzy. Tu rej wodził swat ze swachą, którzy byli formalnymi gospodarzami przyjęcia i często przechadzając się między rozstawionymi stołami zachęcali gości do jedzenia i picia (ten obyczaj prawdopodobnie został przejęty od miejscowej ludności rusińskiej tzw. prynuka). W przerwach w jedzeniu i spełnianiu toastów tańczono przy muzyce granej przez orkiestrę z krótkimi przerwami do końca uczty.

    Obrzędu oczepin nie znano, ale o godzinie 24-tej urządzano tzw. słodką kolację, na którą składały się: kieliszek wina lub likieru i kawałek tortu. W czasie tej słodkiej kolacji panna młoda miała na sobie ostatni raz białą suknię z welonem. Słodką kolację podawali swatowie: swat wywoływał pleno titulo weselników po nazwisku, ci zaś wraz z towarzyszącymi im członkami ich rodzin podchodzili do stołu, przy którym "urzędowali" swatowie. Tu z rąk swata otrzymywali kieliszek słodkiego wina lub likieru (tylko dorośli) i spełniali toast za szczęście młodej pary, z rąk swachy - kawałek tortu na talerzyku, pod ułożoną obok na stole serwetkę "w ciemno" wkładali w formie prezentu pieniądze (rzeczowych prezentów ślubnych nie wręczano) i odchodzili od stołu do swoich miejsc przy stole.Tu trzeba powiedzieć, że takie "weselne "torty, podawane na słodką kolację nazywano z rusińska korowajem (choć prawdziwym ukraińskim korowajem był obrzędowy, niezbyt smaczny, często z przaśnego ciasta pszennego, ale zawsze ozdobny kołacz). Po słodkiej kolacji uczta trwała dalej, choć młodzi na pewien czas, aby - jak to eufemistycznie określano - "pobyć z sobą", policzyć "prezenty" i przebrać się. Po takiej przerwie młoda małżonka zjawiała się przy stole weselnym już bez welonu i wianka.

    Goście z wolna rozjeżdżali się do swoich domów. Tylko młodzież bawiła dłużej. Wreszcie i oni o świtaniu odchodzili w takt ostatniego marsza, odegranego przez zmęczoną orkiestrę. Koniec wesela.

    Późnym rankiem, po uroczystym śniadaniu już w ścisłym gronie rodzinnym - państwo młodzi odjeżdżali do domu małżonka. Młodym zwykle towarzyszyły wozy wiozące ruchomy posag młodej żony: ogromny kufer z rzeczami osobistymi, bielizną i pamiątkami z czasów panieńskich, odzież, pościel, naczynia i zastawy stołowe, czasem nawet jakieś zwierzęta domowe... Resztę posagu młodej małżonki do jej nowego domu dostarczano już później, czemu często towarzyszyły różne komplikacje i nieporozumienia... Jak zresztą w całej naszej ukochanej Ojczyźnie...

    Kończąc te, przykładowo dobrane i czasem potraktowane z przysłowiowym przymrużeniem oka, wspomnienia o niektórych tradycjach w życiu wsi polskiej na Wołyniu, trzeba zauważyć, że folklor wołyński nie wykształcił jednak jakichś swoich odrębnych np. strojów ludowych, nie znalazł także odbicia w pieśni. Ubierano się "z miejska ", wzorując na modzie aktualnie panującej w miastach lub dworkach ziemiańskich (szlacheckich). Śpiewano chętnie i często "na głosy", ale były to pieśni i piosenki śpiewane w całym Kraju, świeckie patriotyczne i żartobliwe, religijne, w tym dużo kolęd z kantyczki, polskie i ukraińskie, nawet rosyjskie... Repertuar był bardzo bogaty, choć nie tradycyjnie ludowy.

    Bolesław Szpryngiel
    Zielona Góra, luty 2008 r.
    (tekst nadesłany do redakcji serwisu "Wołyń naszych przodków...")

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl