Spis wspomnień
Pobratymcy

Bolesław Szpryngiel

    Wiedzę o tym, że Kresy Wschodnie zamieszkiwała ludność o bardzo różnym pochodzeniu etnicznym można czerpać z bardzo bogatego piśmiennictwa historycznego, przede wszystkim polskiego, chociaż nie tylko. Żyli tu obok siebie: Rusini (Ukraińcy), Polacy, Żydzi, Czesi, Niemcy także Rosjanie, Litwini, Białorusini, nawet Ormianie i Tatarzy. Przeważała wszakże ludność rusińska (ukraińska), która zasiedlała te ziemie od średniowiecza. Osadnicy innych narodowości przybywali tu sukcesywnie w ciągu następnych stuleci powodowani różnymi przyczynami: prześladowaniami religijnymi, politycznymi, ksenofobią czy też wyzyskiem w krajach swojego pochodzenia, a przede wszystkim nadzieją polepszenia swojego bytu.

    Niektóre grupy narodowościowe ulegały asymilacji, zatracając z upływem wieków swoje odrębności i tylko nazwisko, a czasem cechy fizyczne wskazywały na pochodzenia etniczne. Dotyczyło to zwłaszcza Rosjan, Litwinów, Ormian, Tatarów czy Białorusinów. Osiedleńcy innych narodowości, przede wszystkim Rusini (Ukraińcy), Polacy, Czesi, Niemcy czy Żydzi - na ogół tworzyli własne skupiska, zachowując pewne charakterystyczne odrębności językowe, religijne, obyczajowe, także folklorystyczne.

    Ostoją tych względnych odrębności  narodowościowych była wieś kresowa. Tu tradycje były najtrwalsze. W ośrodkach miejskich tylko ludność żydowska tworzyła silne własne skupiska tzw. sztetle, a w pewnym stopniu także ludność rusińska (ukraińska).

    Określeń: narodowość rusińska lub ukraińska używam tu zamiennie jako synonimów, gdy chodzi o okres sprzed I wojny światowej, a nawet lat dwudziestych XX wieku. Nazwa Rusini jest na pewno starsza od pojęcia Ukraińcy - jak to można łatwo stwierdzić na podstawie różnych poważnych zapisów historycznych. Oba te określenia były w użyciu oficjalnym, urzędowym, podobnie jak określenie Polak.

    Wieś Północnego Wołynia miała swoje własne nazwy, których używała na określenie narodowości swoich sąsiadów, choć były to określenia raczej pejoratywne i używane tylko w obrębie własnej grupy narodowościowej, chyba że chodziło o celowe wzajemne poniżenie. Tak więc Polacy nazywali swoich rusińskich (ukraińskich) sąsiadów - Mużykami, zaś Rusini (Ukraińcy) polskich sąsiadów - Mazurami. Były więc na Wołyniu kolonie "mazurskie" i seła "mużyckie".
     
    W sytuacjach konfliktowych, które się (jak wszędzie na świecie) zdarzały, także tych wynikających z różnic narodowościowych i tradycji - zarówno Polacy jak i Ukraińcy wyrażali się o swoich przeciwnikach w sposób celowo obraźliwy. Wtedy Polak nazywał Ukraińca Hadem, Hadiuką, zaś Ukrainiec wyzywał Polaka od Lachów - co, w rozumieniu obu stron konfliktu było równie obraźliwe jak określenie Had. Trzeba tu wyjaśnić, że przez pojęcie Had obie strony rozumiały jadowitego gada, przed którym należy się strzec i pogardzać nim jako stworzeniem pośledniejszego gatunku ludzkiego. Ukrainiec zaś przez epitet Lach, którym odpłacał swoim polskim przeciwnikom - rozumiał człowieka fałszywego, kłamliwego i podstępnego, na którym nie można było polegać. Lach ponadto był zarozumiały i często okazywał tę swoją niby-wyższość kulturalną i religijną wobec innych narodowości.

    Polak z reguły znał język "mużycki", zaś  Rusin (Ukrainiec) "mazurski" i nawet gdy każdy z nich mówił własnym językiem - to wzajemnie rozumieli się bez trudności. Życie wymagało stałych wzajemnych kontaktów. Przede wszystkim kontaktów gospodarczych, ale również społecznych, kulturalnych czy towarzyskich. Na Wołyniu w przeciwieństwie do tzw. Galicji Wschodniej - aż do wybuchu I wojny światowej - nikt nikomu nie wypominał jego narodowego pochodzenia.

    Tak więc - mimo pewnych oczywistych różnic wynikających głównie z odrębnych tradycji etnicznych - współżycie mieszkańców Wołynia było na ogół poprawne, przyjacielskie nawet, a w każdym razie dobrosąsiedzkie.

    Taki obraz wzajemnych stosunków ludności polskiej i ukraińskiej zamieszkałej do wybuchu II wojny światowej na ziemiach Północnego Wołynia zachowałem w swojej pamięci. Urodziłem się tu przecież i do siedemnastego roku życia mieszkałem na kolonii Rudni w gminie Kołki, powiatu łuckiego, na której wprawdzie przeważała ludność polska, ale na której zamieszkiwali także od wieków ukraińscy sąsiedzi. W innych koloniach polskich najbliższej okolicy (np. Marianówce, Hołodnicy, Tarażu, Antonówce, Majdanie i wielu, wielu innych) było podobnie. I na odwrót: w typowych  sełach (zwartych wioskach) ukraińskich zamieszkiwali od dziada-pradziada Polacy. Takimi właśnie typowymi wioskami ukraińskimi, w których zamieszkiwały także rodziny polskie - były np. położone najbliżej Rudni wsie: Sitnica, Omelno, Żurawicze, Rudniki, Ostrów, Hodomicze i wiele innych.

    Dla zobrazowania wzajemnych stosunków zamieszkujących po sąsiedzku "od zawsze" Polaków i Ukraińców - posłużę się tu wiedzą z własnych moich przeżyć i obserwacji życia codziennego tych dwóch narodowości. Oczywiście podane tu przykłady nie wyczerpują tematu. Mogą wszakże przyczynić się do lepszego rozumienia sytuacji i warunków życia tych społeczności na Północnym Wołyniu zanim "nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą".

    Mieszane rodziny polsko-ukraińskie były rzadkością. Jak zapamiętałem - w miasteczku Kołki taką była rodzina piekarza Polaka Godlewskiego, który ożenił się z miejscową panną narodowości ukraińskiej, wyznania prawosławnego. Nie wiem tylko przed jakim proboszczem ślubowali sobie wierność małżeńską: księdzem rzymsko-katolickim czy może popem prawosławnym... Godlewscy mieli dwoje dzieci: syna Władysława i córkę Nadię. Ojciec i syn byli wyznania rzymsko-katolickiego. Władek był nawet ministrantem. Natomiast żona i córka Godlewskiego wyznawały prawosławie i regularnie uczęszczały w każdą niedzielę na nabożeństwo do miejscowej cerkwi prawosławnej. Nie wiem też jak godzili choćby - różne przecież z reguły - terminy świąt religijnych, w szczególności Świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy.

    Inna sytuacja rodzinna była u kołkowskiego restauratora Mielniczenki, spolonizowanego Ukraińca (chociaż w rodzinie Mielniczenki powoływano się na pochodzenie ormiańskie to legendzie tej przeczy brzmienie nazwiska), gdzie wszyscy członkowie rodziny byli wyznania rzymsko-katolickiego. Syn Mielniczenki Włodzimierz (wołaliśmy na niego Wowa), podobnie jak Władysław Godlewski, był moim rówieśnikiem i kolegą z klasy VIa w szkole powszechnej w Kołkach w roku szkolnym 1938/39. Również Wowa był ministrantem.

    Podobnie było w rodzinie Apolinarego Saczkowskiego, byłego wójta gminy Kołki w latach dwudziestych XX wieku. Z pochodzenia Ukrainiec - Pulinar Saczko, po odzyskaniu przez Polskę niepodległości po I wojnie światowej, zmienił swoje imię i nazwisko na Apolinary Saczkowski. Jako obywatel polski odbywał obowiązkową służbę wojskową w Wojsku Polskim. Tu skończył szkołę podoficerską i przez pewien czas pozostawał w wojsku jako nadterminowy. Zwolniony z wojska wrócił do Kołek skąd pochodził i tu nawet przez jedną kadencję pełnił funkcję wójta w Urzędzie Gminy Kołki. Ożenił się z Polką i miał z nią syna Aleksandra również w moim wieku. Saszka (tak go nazywaliśmy) także był moim kolegą szkolnym w latach 1938/39. Cała rodzina  Saczkowskich uchodziła za Polaków wyznania rzymsko-katolickiego, co demonstrowała coniedzielnym uczestniczeniem w mszy w miejscowym kościele, a także w różnych gminnych uroczystościach patriotycznych. We wrześniu 1939 roku, po zajęciu Kresów Wschodnich przez Armię Czerwoną i włączeniu tych Ziem do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (USRR) Apolinary Saczkowski znowu stał się Pulinarem Saczko i jako ukraiński komunista pracował w Urzędzie Rejonowym w Kołkach. Następnie - po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w czerwcu 1941 roku - Pulinar Saczko zgłosił się do władz hitlerowskich już jako nacjonalista ukraiński wyznania prawosławnego, deklarując im swoją chęć współpracy z okupantem. Propozycja ta została przez hitlerowców przyjęta i z ich woli  Pulinar Saczko został komendantem rejonowym pomocniczej policji ukraińskiej (Schutzmannschaft), gorliwie wykonującej zbrodnicze rozkazy władz hitlerowskich. Równolegle tajnie pełnił ważne funkcje w Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojnej formacji Ukraińśkij Powstańskij Armii (UPA). W maju 1943 roku wyraźnie już zdradził swoich hitlerowskich opiekunów, opuścił zajmowane stanowisko komendanta rejonowego Schutzmannschaftu w Kołkach i objął jakąś ważną dowódczą funkcję w UPA. Był szczególnie okrutnym nacjonalistą ukraińskim nienawidzącym Polaków. Swoją żonę osobiście publicznie powiesił tylko dlatego, że była Polką, a on dał w ten sposób dowód swojego ukraińskiego patriotyzmu ("Sława Ukraini - Herojam Sława").

    Po ponownym wkroczeniu Armii Czerwonej na tereny Północnego Wołynia w roku 1944 został ujęty przez NKWD i skazany na 25 lat pobytu w łagrze na Sybirze. Zbrodniarzowi temu poświeciłem tu trochę więcej miejsca, ale wspomnienie o nim to również jakiś przyczynek lepszego poznania stosunków polsko-ukraińskich tego okresu.

    W Kołkach było jeszcze kilka rodzin ukraińskich mieszczan o polskobrzmiących nazwiskach: Budecki, Miniewicz, Doboszyński, Śmiałowski i in., co może świadczyć o ich polskich korzeniach  jak również kilka rodzin polskich o nazwiskach brzmiących z rusińska: Własiuk, Piwko (vel Pywko), Horbacz, Hulkiewicz, Iwanowski i in., co także może wskazywać na ich rusińskich przodków.

    Podane przykłady wskazują na istniejący od wieków powolny, ale wciąż postępujący proces wzajemnego przenikania i mieszania się ludności różnych narodowości tu osiadłej, w szczególności zaś Polaków i Ukraińców. Sądzę, że główną barierą  utrzymującej się tu jednak odrębności etnicznej były wyznania: Polak to koniecznie rzymski katolik, Ukrainiec to prawosławny, a na Kresach Połudnowo-Wschodnich - grekokatolik. Mimo tej bariery także i na wsi wołyńskiej coraz częściej zdarzały się przypadki zawierania małżeństw polsko-ukraińskich. Stosunki pomiędzy małżonkami, a także rodzicami i ich dziećmi w takich mieszanych związkach układały się zazwyczaj zgodnie z ich wolą (przykłady podałem wyżej). Najczęściej rodziny takie dostosowywały się językowo, obyczajowo, a nawet wyznaniowo do środowiska, w którym zamieszkiwały. Polka, jeżeli zdecydowała się wyjść za Ukraińca zamieszkałego w ukraińskiej wsi (sele), dostosowywała się do nowych ukraińskich sąsiadów. I odwrotnie: jeśli Ukrainiec zamieszkał z żoną Polką na kolonii polskiej (najczęściej jako tzw.  prymak, który zamieszkał w domu polskiego teścia i w przyszłości miał przejąć gospodarstwo teściów (z czasem polonizował się i tylko czasem nazwisko wskazywało na rusińskie korzenie. Dzieci takich mieszanych polsko-ukraińskich małżeństw tym łatwiej przystosowywały się do środowisk, w których się urodziły i wychowywały. Stawały się Polakami albo Ukraińcami.

    Mój kuzyn Jan Sztadhauz z kol. Marianówki ożenił się z panną wyznania greko-katolickiego. Żonę poznał gdzieś w b. województwie lwowskim. Był kolejarzem, więc często podróżował m.in. po całych Kresach, co ułatwiało mu także nawiązywanie kontaktów towarzyskich. Gdy oznajmił, że zamierza ożenić się z dziewczyną innego niż rzymsko-katolickiego wyznania - wszystkie ciotki i kuzynki szeptały sobie z przyganą, że Janek ciotki Karolki (Sztadhauzowej) żeni się z Ukrainką. Marysia (bo Maria było jej na imię) była bardzo miłą, nowoczesną - jak na te czasy - dziewczyną. Mówiła po polsku poprawniej niż jej rówieśniczki z Marianówki, była zawsze zadbana i w miarę modnie ubrana. Janek i Marysia ślub wzięli w kościele rzymsko-katolickim w Kołkach przed proboszczem ks. Konradem Moszkowskim, który rok później ochrzcił im synka Stasia, już "prawdziwego" Polaka - katolika. Co prawda Marysię bardzo szybko polubiono w całej - szeroko pojętej - rodzinie Janka, ale... "toż ona żegnała się trzykrotnie".

    Na kolonii Rudni, zasiedlonej głównie przez Polaków, zamieszkiwało również kilkanaście rodzin ukraińskich, w większości na przysiółku Perejma. W bliskim sąsiedztwie gospodarstwa mojego dziadka Stanisława, a później ojca Grzegorza, zamieszkiwała ukraińska rodzina Artema Wasiuchnika. Died Artem był mniej więcej w wieku mojego dziadka Stanisława, który całą rodzinę Artema nazywał "Łesiami" (nie wiem skąd ta nazwa, czy przezwisko, bo z niczym mi się to nie kojarzy).

    Dieda Artema Wasiuchnika "Łesia" zapamiętałem jako starca z długą, białą brodą, ubranego latem w białą lnianą koszulę wypuszczoną na wierzch płóciennych (też białych) spodni, przepasanego czerwoną krajką, krzątającego się wśród uli swojej pasieki ustawionej w sadzie przy głównej drodze naszej Kolonii. Czasem, gdy zauważył, że mu się przyglądam z drogi, podchodził z miską z miodem i częstował kawałkiem świeżego plastra miodu. Artem "Łeś", podobnie jak jego starszy syn Maksym, był życzliwy dla wszystkich swoich polskich sąsiadów. Nie słyszałem, aby się z kimkolwiek poróżnił. Wręcz przeciwnie, często zwłaszcza na przednówku, pomagał biedniejszym dając im zboże na chleb czy siew za obiecaną pomoc przy żniwach czy wykopkach.

    Stary Artem miał dwóch synów: Maksyma i Tymosza oraz córkę Martę. Obaj synowie w latach trzydziestych byli już żonaci i każdy założył własną rodzinę. Żona Maksyma miała na imię Warwara (mówiło się Warka i każdy wiedział o kogo chodzi) i pochodziła z ukraińskiej wsi Sitnica. Maksymowie mieli dwoje dzieci: córkę Irinę urodzoną w roku 1928 i syna Aleksandra (mówiono "Saszka") urodzonego w roku 1930. Tymosz wziął sobie za żonę dziewczynę imieniem Tatiana z ukraińskiej wsi Chopniów i miał z nią jedno dziecko, dziewczynkę.

    Córka Artema - Marta pozostała panną do roku 1942, kiedy to dobrowolnie wyjechała na roboty do Niemiec wraz z grupą młodzieży przymusowo wywiezionej do Rzeszy.

    Rodziny Maksyma i Tymosza mieszkały pod jednym dachem, w nowym budynku, choć każda miała własne mieszkanie z osobnym wejściem. Wasiuchnikowie byli - jak na ówczesne czasy - dość zamożną rodziną. Przestrzegali tradycyjnego trzypokoleniowego ładu rodzinnego. Najwyższym autorytetem  oczywiście był "died" Artem (żona Artema zmarła jeszcze w czasie trwania I wojny światowej). On m.in. rozstrzygał spory, jakie mogły wyniknąć między członkami rodzin obu synów: Maksyma i Tymosza, które prowadziły wspólne gospodarstwo rolne.

    Maksym nie interesował się polityką, nie okazywał swojej "ukraińskości" w żadnej formie, był zawsze przyjaźnie nastawiony do swoich polskich sąsiadów, którym często świadczył różne specjalistyczne usługi. Był bowiem tzw. złotą rączką. Potrafił naprawić zegarek czy wagę, zreperować rower czy dynamo przy rowerze, sam obsługiwał młockarnię napędzaną silnikiem spalinowym, wynajmując się okolicznym rolnikom do omłotów. Mieszkanie Maksyma było urządzone - jak na owe czasy - dość nowocześnie. Tradycyjnych ukraińskich przyściennych ław do siedzenia w dzień i spania w nocy - już nie było. Zastąpiły je krzesła i łóżka. Wspólną miskę przy posiłkach zastąpiły talerze. Maksymowie, jako pierwsi na Kolonii kupili i użytkowali lampowy odbiornik radiowy, zasilany akumulatorem, co było wielką nowością wśród posiadaczy prymitywnych odbiorników kryształkowych na słuchawki. Formalnie był wyznania prawosławnego, ale chyba nikt go w cerkwi nie widział. Dzieci Maksymów: Irina i Saszka (Aleksander) poza szkołą najchętniej bawiły się ze swoimi rówieśnikami polskich sąsiadów: Kazimierza Jabłońskiego i moim młodszym rodzeństwem: siostrą Ziutą i bratem Jankiem. Jednym słowem Maksymowie byli porządnymi ludźmi bez nacjonalistycznych, społecznych czy religijnych uprzedzeń.

    Zupełnym przeciwieństwem Maksyma był jego młodszy brat Tymosz. Jak już wyżej wspomniałem - Tymosz wziął sobie za żonę dziewczynę z Chopniowa, wsi zamieszkałej wyłącznie przez ukraińców, w której już wtedy konspiracyjnie działali nacjonalistyczni emisariusze OUN z Galicji (mówili: z Hałyczyny). Wkrótce nie tylko żona, ale i on sam - stali się wielkimi (na razie) sympatykami OUN. Stąd czerpali także swoją (delikatnie mówiąc) niechęć do polskich sąsiadów, co objawiało się unikaniem bliższych kontaktów (nawet gospodarczych) z Polakami, podkreślaniem swojej ukraińskości przy każdej nadarzającej się okazji. Gdy Tymoszowie relacjonowali jakieś zdarzenie, w którym uczestniczyła miejscowa ludność - to mówili, z byli tam "lude" i "mazury". Lude - to oczywiście swoi, porządni Ukraińcy, zaś mazury - to Polacy, Lachy.

    Tymosz zginął jako członek bandy banderowskiej w roku 1943, prawdopodobnie podczas napadu tych nacjonalistycznych band rezunów na polską samoobronę w Przebrażu. Maksym przeżył wojnę, lecz za swój pacyfizm i niepopieranie idei wymordowania wszystkich Polaków na Kresach - zapłacił wysoką cenę. Jego nowy dom i zabudowania gospodarcze zostały przez UPA-owców spalone. Żona Warwara doznała podczas pożaru poparzeń twarzy i rąk, stając się częściowo ociemniałą i oszpeconą trwale inwalidką. Resztę życia spędzili, mieszkając w starej, ocalałej z pożaru chałupce dieda Artema.
     
    Tuż za miedzą gospodarstwa mojego ojca - swoje zagrody miały trzy ukraińskie rodziny Własiuków, spokrewnionych ze sobą. Budynki - chaty i zabudowania gospodarcze - stanowiły dość zwarty zespół, natomiast użytkowane przez nich grunty rolne były rozmieszczone w kawałkach po całej kolonii. Cała tę osadę nazywano "Kościukami", choć nikt nie wiedział skąd ta nazwa.

    Środkową część tej mini-osady zajmowało gospodarstwo, zaprzyjaźnionego z moim dziadkiem Stanisławem, starego dieda Chwedora Własiuka. W czasach, gdy go zapamiętałem był już wdowcem. Mieszkał z synem Iwanem i synową Praskowią, o której mąż mówił, że "szczob moju Parasku peretopyty na dzwinok - tob jo lude czuły nawid w Poczajewi" ("gdyby moją Paraskę można było przetopić na dzwonek, toby ją ludzie słyszeli nawet w Poczajewie" tzn. gdzieś bardzo daleko, na przysłowiowym końcu świata). Taka była głośna i swarliwa. Drugi syn dieda Chwedora - Petro też się ożenił, ale wkrótce (w roku 1936) wyemigrował z Polski "za chlibom" do Paragwaju.

    W sąsiedztwie dieda Chwedora miała swoją zagrodę rodzina babki Marii Własiuk, wdowy, zwanej w całej okolicy "starą Mariuczką". Była ona m.in. taką wiejską położną. Większość dzieci ukraińskich i polskich w latach 1920-1940 przyszło na świat przy pomocy "babki" Mariuczki. Mieszkała przy rodzinie syna Chwedora (którego dla odróżnienia od  dieda Chwedora z sąsiedztwa nazywano zdrobniale Chwedorkiem), synową i czwórką wnuków: Iwanem, Wasylisą, Semenem i Ignatem. Dzieci te były naszymi rówieśnikami i chodziły razem z nami do szkoły powszechnej w Rudni.

    W tym miejscu kusi mnie, aby przytoczyć tu anegdotę o tym, jak to Chwedorko próbował sam nauczyć swojego najmłodszego synka Ignata nietrudnej przecież sztuki czytania i pisania, co powinno mu wystarczyć. Poza tym można uniknąć niepotrzebnej straty czasu i dodatkowych kosztów edukacji syna w miejscowej publicznej szkole powszechnej. Sam, z trudem co prawda, ale potrafił przesylabizować tekst z elementarza polskiego po starszych dzieciach. Otworzył książkę na stronie, gdzie był alfabet, przywołał Ignata i zaczął mu tłumaczyć, że ma powtarzać za ojcem jak brzmi wskazany mu znak (bukwa). Gdy już ojcu wydawało się, że malec pojął o co chodzi - lekcja się rozpoczęła. Stary, wskazując pierwszą literę alfabetu, powiedział:
    - Ce bukwa "a" baczysz?
    - Baczu, batia - odpowiedział Ignat.
    - Tak powtaraj "a" - mówi ojciec.
    - Tak powtaraj "a" - odpowiada synek.
    - Ni powtaraj słowa "powtaraj" tylki skaży "a" - mówi poirytowany ojciec.
    - Ni powtaraj słowa "powtaraj" tylki skazy "a" - odpowiada usmarkany i płaczący, wystraszony malec.
    - Ty chiba durny! Jak z toboju howoryty! Ty ni powtaraj za mnoju wsich słow tylki bukwu "a" - rozumijesz?
    - Rozumiju batia - mówi przerażony chłopiec.
    - Nu dobre. Otże skaży "a", tylki bukwu "a" - ojciec stara się uspokoić siebie i synka.
    - Nu dobre. Otze skazy "a", tylki bukwu "a" - odpowiada mały.
    - O hospody pomyłuj!!! Lude, win naprawdu zdurył! Ja wże ne zderżu! A idy k'czortu w toju maziurskoju szkołu! Chaj tam muczatsia z toboju!
    Rozjuszony niepowodzeniem Chwedorko wyskoczył z izby na podwórze, trzasnąwszy z wściekłością drzwiami.

    Anegdotę tę, za której prawdziwość jednak nie ręczę, podaję w języku ukraińskim, bo tak opowiedziana - moim zdaniem - lepiej oddaje jej komizm. Myślę, że dla ewentualnego czytelnika nie będzie większego kłopotu z jej zrozumieniem.

    Starsze dzieci Chwedorków - jak już wspomniałem - uczęszczały do szkoły w Rudni. Córka ich Wasylisa była koleżanką szkolną mojej starszej siostry  Heli i często przychodziła do nas odrabiać zadania domowe.

    Rodzina Chwedorka była wyznania prawosławnego, należała do parafii w Kołkach. Latem prawie co niedzielę Chwedorkowie chodzili do cerkwi w Kołkach na nabożeństwa. Szli pieszo i boso. Chwedorko - jak pamiętam - swoje juchtowe buty z cholewami związane rzemykiem niósł przerzucone przez ramię i wkładał je dopiero na schodach przed wejściem do cerkwi. Chwedorkowie nie mieli koni, tylko parę wołów, dlatego w porze zimowej rzadko bywali w cerkwi. Przed Wielkanocą jednak Chwedorko zaprzęgał swoje woły w jarzmie do wozu, w którym rolę drabin pełniły deski. Na wozie umieszczał wszystko co było przygotowane do spożycia w czasie Świąt, sadzał żonę i idąc przy wołach i pokrzykując: Cebe, cebe, cebe..., byyyć byyć być... - udawał się do cerkwi w Kołkach, aby batiuszka poświęcił te wszystkie wyroby. A święconka ta nie była  symboliczna jak u rzymsko-katolickich "mazurów". Samych kiełbas były pełne niecki, a tu jeszcze szynki, salcesony, wędzone boczki, kindziuk, riznyki sała... no niemal połowa kabana. A gdzie jeszcze co najmniej dwie kopy jajek kraszonych w cebulniku, zielonym życie, korze kruszyny czy olchy, chleby: ten codzienny, razowy i świąteczny pszenny, różne wypieki z ciasta... Ledwie to wszystko pomieściło się w deskach wozu. Wyposzczeni i wygłodzeni domownicy cierpliwie czekali, aż ojciec wróci ze święconym i pozdrowi ich tradycyjnym "Chrystos woskres". Wtedy rozpoczynało się wielkie obżarstwo, aby "odrobić" czas wielkiego postu.

    Chwedorkowie byli pracowici i stale zabiegali o zwiększanie swoich dochodów. Ich niewielkie gospodarstwo rolne nie stwarzało większych możliwości, więc gdy tylko nadarzała się taka możliwość - brali pola w dzierżawę. Ojciec mój nie należał do rolników z wielkim zamiłowaniem do pracy na roli. Prowadził gospodarstwo rolne, bo innej podstawy utrzymania rodziny nie było. Ale żeby to lubieć.... Więc gdy tylko nadarzyła się okazja do ułatwienia sobie życia  - to ją wykorzystywał. Właśnie Chwedorkowi często odstępował kawałek pola za tzw. trzeci snop, zaś ukraińskim kobietom z Sitnicy, ale także Chwedorkowym, obsiewał kilka zagonów lnem w zamian za uciążliwą i pracochłonną obróbkę swoich grządek lnu (Matka moja nie miała na to ani czasu, ani cierpliwości). Często więc - już od dziecięcych lat - słyszałem na naszych polach piękne, śpiewane na głosy ukraińskie piosenki pielących len kobiet czy charakterystyczne pokrzykiwania Chwedorka na woły: Cebe, cebe... być, byyć...
     
    W tym zgrupowaniu ukraińskich gospodarstw "Kościuki" miała swój dom trzecia rodzina Własiuków. Tu mieszkał Iwan Własiuk zwany "Hołowa" z żoną i niezamężną siostrą Natalią. Iwan "Hołowa" uchodził za jednego z niewielu postępowych miejscowych Ukraińców młodszego pokolenia. Tuż przed I wojną światową zdążył ukończyć elementarną szkołę  znał więc dość dobrze język rosyjski, a także w mowie język polski i oczywiście ukraiński. Po zajęciu Kresów przez Armię Czerwoną i włączeniu tzw. Zachodniej Ukrainy do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej (USRR) zdeklarował się u nowych władz jako komunista ukraiński, więc nie było przeszkód z jego "wyborem" na stanowisko Przewodniczącego Rady Wiejskiej w Rudni (w języku ukraińskim mówiło się Hołowa Sielrady  - stąd przezwisko "Hołowa"). W latach od września 1939 r. do czerwca 1941 r. był aktywistą komunistycznych władz USRR. Po wybuchu wojny z hitlerowskimi Niemcami - nawiązał tajną współpracę z nacjonalistami z OUN co zapewne zabezpieczyło go, jako byłego komunistę, przed okupacyjnymi władzami hitlerowskimi. Iwan "Hołowa" stał się rychło jednym z ważniejszych przywódców banderowskich. Z posłuchu jakim darzyli go szeregowi "srilci" - można wnosić, że był jakimś ważniejszym dowódcą na szczeblu kurina. Gwoli prawdzie, nie potrafiłbym kategorycznie stwierdzić, że Iwan "Hołowa" osobiście uczestniczył w mordowaniu Polaków na Wołyniu . Na pewno jednak czynił to pośrednio, kierując bandami banderowskimi podczas napadów na okoliczne kolonie polskie. Dowodem na to, że miał posłuch u szeregowych rezunów było dwukrotne nawet i skuteczne wystąpienie w obronie mojego ojca, któremu groziła śmierć z rąk banderowców.

    W połowie maja 1943 r. jeszcze niektórzy mieszkańcy Rudni w obawie przed napadem ukraińskich band noce spędzali w Kołkach pod osłoną niewielkiego garnizonu niemieckiego, zaś wczesnym rankiem wracali na Kolonię do swoich gospodarstw. Wprawdzie nie prowadzili już żadnych prac polowych, ale pozostały jeszcze resztki inwentarza żywego, drób, które trzeba było obrządzić, ale także zabrać rzeczy najbardziej potrzebne do przeżycia. W tej sytuacji ojciec postanowił zaryzykować i pozostać na nocleg w domu, aby jak najwcześniej rano załadować trochę niezbędnych rzeczy i żywności i wracać do Kołek. Wieczorem puścił spętane konie na łąkę na paszę, zaś sam - nie ryzykując spania w domu - otuliwszy się derkami, ukrył w krzakach okalających łąkę, aby trochę się zdrzemnąć. Wkrótce jednak usłyszał, że od strony Starosiela  ktoś na przełaj nadchodzi, nie zachowując żadnej ostrożności, wprost na kryjówkę ojca. Tak mógł zachowywać się tylko jakiś Ukrainiec, który nie obawiał się rezunów i znał dobrze wszystkie miejscowe ścieżki. Jakoż po chwili ten ktoś zawołał po ukraińsku: "Pane Hreśku! Ja znaju szczo ty tut schowawsia. Ałe mene ne bijsia. Daj zakuryty i pohoworym sobi" ("Panie Grześku! Ja wiem, że ty się tutaj schowałeś. Ale mnie się nie bój. Daj zapalić i porozmawiamy sobie"). Ojciec natychmiast rozpoznał głos Iwana Własiuka "Hołowy". W tej sytuacji nie było co się ukrywać. Ojciec wyszedł z kryjówki, przywitali się przez podanie ręki. Ojciec wyciągnął kapciuch z machorką, porobili skręty w gazecie, zapalili. Usiedli na podłożonej przez Ojca derce i palili w milczeniu. Obaj nie wiedzieli, o czym mogliby porozmawiać, choć znali się prawie od dziecka i byli przecież najbliższymi sąsiadami przez całe dotychczasowe życie. Wreszcie Iwan mruknąwszy "pora ity" poniósł się i odchodząc powiedział: "But' zdorow pane Hreśku. Ty wże tut ne pryiżdżaj jak szcze choczesz żyty. Wtikaj zwidcy, Tut żde was Lachiw smert'. Wtikaj"! ("Bądź zdrów panie Grześku. Ty już tutaj nie przyjeżdżaj jak jeszcze chcesz żyć. Uciekaj stąd. Tutaj czeka was Polaków śmierć. Uciekaj!").

    Nie było to jednak ostatnie spotkanie Ojca z tym "perekińczykiem", który w swoim życiu zdążył być: wiernym poddanym cara Mikołaja II, lojalnym obywatelem II Rzeczpospolitej Polski, ideowym komunistą i obywatelem ZSRR, wiernym sojusznikiem i współpracownikiem okupantów hitlerowskich, wreszcie zaciekłym nacjonalistą ukraińskim i jednym z lokalnych przywódców zbrodniczych band banderowskich (później UPA). Otóż kilka dni przed ucieczką Polaków z Kołek na Przebraże, gdzie była dobrze zorganizowana samoobrona - Ojciec w biały dzień jeszcze zajechał swoją furmanką do starego dieda Chwedora "Kościuka", skąd miał zabrać kilka worków zboża. Po załadowaniu worków weszli do izby, gdy nagle pod chałupę podeszło kilkunastu uzbrojonych w karabiny banderowców, żądając od starego Chwedora wydania im Lacha. Prowadził ich nie kto inny tylko Iwan "Hołowa". O ucieczce nie było mowy. Ojciec zobaczył przez okno jak stary Chwedor padł na kolana przed Iwanem, błagając go o darowanie życia Ojcu. Chwilę po tym Iwan "Hołowa" sam wszedł do izby i rzekł do Ojca: "Ja że tobi Hreśku wże kazał szczob ty tut bilsze ne prijiżdżał, a ty mene ne posłuchał. Ja ne widdam tebe na smert' tolki tomu szczo meni żal dieda Chwedora. Ce ostatnij raz. A teper chutko wyjiżdżaj z seła i bilsze ne wertajsia". ("Mówiłem ci już Grześku żebyś tu więcej nie przyjeżdżał, aleś ty mnie nie usłuchał. Nie wydam ciebie na śmierć tylko dlatego, że mi żal dziadka Chwedora. To ostatni raz. A teraz szybko wyjeżdżaj ze wsi i więcej nie wracaj").

    Widocznie jakieś resztki uczuć ludzkich w nim się obudziły. Zlitował się nie nad Lachem, z którym co prawda w najlepszej zgodzie przeżył w sąsiedztwie całe swoje życie, ale którego teraz należało zlikwidować dla dobra "Samostijnej Ukrainy", lecz nad krewniakiem staruszkiem Chwedorem.

    Iwana "Hołowę" NKWD ujęło już w roku 1944. Jako szczególnie niebezpieczny politycznie wróg Związku Radzieckiego - został skazany na 20 lat łagru o zaostrzonym rygorze. Przeżył. W roku 1968 mój kuzyn Dionizy B. był na wycieczce tzw. "Pociągiem Przyjaźni" w Moskwie. W drodze powrotnej udało mu się oderwać od grupy wycieczkowej i odwiedzić byłą kolonię Rudnię. Tu w rozmowie z Maksymem Wasiuchnikiem (tym od Łesia) dowiedział się, że Iwan "Hołowa" wrócił z łagru, choć był to już tylko wrak człowieka, cień dawnego Iwana. Widocznie nowi postalinowscy władcy ZSRR uznali, że Iwan został już wyleczony z nacjonalizmu ukraińskiego...

    Z tego samego rodu Własiuków (choć nie bliscy krewni) mieszkały na Rudni jeszcze rodziny braci: Zieńka i Chwedosia Własiuków (Zieńko czyli Zenobi prowadził do wojny w 1939 r. sklepik spożywczy). Trzeci z braci Iwan Własiuk mieszkał na przysiółku Perejma - był ojcem naszych kolegów szkolnych: Flora i Semena.
     
    Pamiętam także niektóre nazwiska innych ukraińskich mieszkańców Rudni: Buhajczuk, Horbacz, Hryń, Paciuk, Płaton, Snytiuk, Tereszko... Nie pamiętam jednak żadnego poważniejszego incydentu na tle narodowościowym pomiędzy ukraińskimi, a polskimi mieszkańcami Rudni. Co najwyżej podśmiewano się z siebie nawzajem.

    Dziś wiemy z wielu źródeł historycznych, że jad nienawiści, który popchnął miejscowych ukraińców do mordowania polskich sąsiadów  - został im wszczepiony przez nacjonalistycznych działaczy OUN z tzw. Galicji Wschodniej. Ciemny lud rusiński (około 70% analfabetów!) północnej i zachodniej części Wołynia, Podola i Pokucia był szczególnie podatny na idee nacjonalistyczne, szerzone przez bardziej wykształconych Ukraińców  b. zaboru austriackiego. W sianiu nienawiści do Polaków politycznych emisariuszy galicyjskich wspierali i to dość skutecznie, miejscowi popi. To ich dziełem - nacjonalistycznych polityków i kleru, zarówno cerkwi prawosławnej jak i greko-katolickiej, była zbrodnia ludobójstwa popełniona przez bandy banderowskie, przemianowane później na Ukraińśkuju Powstańśkoju Armiju (UPA) na Polakach zamieszkujących Kresy Wschodnie w granicach Polski sprzed roku 1939. Ale zbrodnie te to już inny temat, którego tu nie rozwijam, bo uczynili to jego znawcy na pewno lepsi ode mnie.

    W tym krótkim eseju, ukazującym warunki życia mieszkańców tej krainy, w szczególności zaś wołyńskich "Mużyków" bardziej chodziło mi o przybliżenie czytelnikowi ich mentalności, obyczajów i kultury w tym okresie i w tej krainie. Czy, choćby w niewielkim stopniu mi się to udało - oceni Czytelnik, jeśli zada sobie trud przeczytania tego szkicu.

    Tytuł tego szkicu trąci megalomaństwem, jest "na wyrost", a przez to może zmylić czytelnika z kilku powodów: po pierwsze  - pojęcie "pobratymcy" obejmuje wszystkich Słowian, a nie tylko Ukraińców i to tylko zamieszkałych na Północnym Wołyniu, a więc stosunkowo nieliczną grupę ludności pochodzenia rusińskiego; po drugie: Czytelnik po przeczytaniu tytułu może spodziewać się szerszego ujęcia tematu, nie zaś kilku przykładów z życia, które tu podaję. Proszę więc Czytelnika o wyrozumiałość i wybaczenie mi tej nie zamierzonej megalomanii, ale nie znalazłem innego, bardziej adekwatnego tytułu tego "pisania".

    Bolesław Szpryngiel
    Zielona Góra, luty 2008 r.
    (tekst nadesłany do redakcji serwisu "Wołyń naszych przodków...")

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl