Spis wspomnień

Była jeszcze ciemna noc, gdy położyli nas wszystkich twarzą do ziemi...

Wspomnienia Leokadii Michaluk z d. Południewskiej
z Kolonii Jasionówka w powiecie włodzimierskim na Wołyniu 1935-1944

    Nazywam się Leokadia Michaluk mam 78 lat, mieszkam we wsi Gdeszyn nr 45, gmina Miączyn, powiat Zamość, woj. Lubelskie. Urodziłam się 12 grudnia 1926 r. w kolonii polskiej Zagatka, gmina Werba, powiat Włodzimierz Wołyński, w rodzinie polskiej, rzymskokatolickiej. Mój tatuś to Kazimierz Południewski, jego rodzice to Franciszek i Katarzyna z domu Kruk. Moja mamusia miała na imię Stefania, jej rodzice to Jan Rudnicki i Władysława z d. Krzaczkowska. Rodzina Rudnickich mieszkała od pokoleń na kolonii Jasionówka, bowiem nic mi nie wiadomo, aby skądeś tu przyjechali. Z kolei moja babcia Władysława Krzaczkowska pochodziła z kolonii polskiej Michałówka w okolicach miasteczka Łokacze. Miałam dwóch rodzonych braci: najstarszy był Feliks z 1924 r. i najmłodszy z nas wszystkich Jan urodzony w roku 1940 oraz dwie siostry: Regina z roku 1929 i Petronela z roku 1934. Do dziś żyją wszyscy, tylko siostra Regina już pomarła. Dla Królestwa Niebieskiego narodziłam się w kościele w Swojczowie, jestem tego pewna, choć nigdy właściwie nie pytałam o to, gdzie mnie ochrzczono. Moimi rodzicami od Chrztu Świętego byli: stryjenka Aniela Południewska oraz nasz sąsiad Polak o nazwisku Kafel z kolonii Zagatka.

    Tatuś Kazimierz wiele razy opowiadał w naszym domu ciekawą historię swojej młodości oraz najbliższej rodziny. Z tego co pamiętam, wnioskuję, że rodzina tatusia mieszkała w Rosji carskiej do wybuchu Rewolucji Październikowej w roku 1917. Dużo wskazuje na to, że była to rodzina o pochodzeniu szlacheckim, choć pewności dziś już nie mam. Potwierdza to jednak fakt, że cała rodzina była zmuszona  uciekać do Ameryki, gdzie przez całe lata mieszkała w Nowym Jorku na Bruklinie. Potem gdy Polska odzyskała niepodległość i objęła swoimi granicami Kresy, w tym Wołyń, moja babcia Katarzyna wróciła do kraju wraz z trzema synami: Janem, Władysławem i Kazimierzem. Wkrótce po tym zakupiła gospodarstwo i blisko 70 ha ziemi. Osiedli więc na stałe w kolonii Zagatka, w gminie Werba. Jeszcze przez kilka lat dziadzio Franciszek przesyłał z Ameryki pieniążki, a babcia sprawnie gospodarzyła. Po pewnym czasie i on wrócił do Polski i tu już pozostał.

    Inny ślad szlacheckiego rodowodu naszej rodziny pozostawił mój stryj Kazimierz Południewski, który przed wojną mieszkał na Polesiu na wsi, gdzie posiadali dość duże gospodarstwo, może nawet ponad 100 ha. Znaczące jest, że także ojciec Kazimierza tj. Jan Południewski spędził wiele lat w Ameryce. A po zakończeniu II wojny światowej osiadł w Lublinie i wiele razy podczas naszych rodzinnych spotkań, lubił opowiadać życiorys rodziny Południewskich. Mówił więc tak: "Nasza rodzina ma pochodzenie szlacheckie i dlatego jako panów podczas I wojny światowej, czekała nas niechybna śmierć ze strony komunistów. To dlatego musieliśmy uciekac do Ameryki, a Ci którzy zostali gineli niekiedy w strasznych mękach. Tak właśnie zamordowali mojego dziadka Południewskiego, którego czerwonoarmiści wsadzili do skrzyni i przerżneli bestialsko piłą". Jest mi wiadome, że w Ameryce pozostały dwie rodzone siostry tatusia: Maria i Józefa i tam też założyły, już nowe, swoje rodziny.

    Nasza kolonia była czysto polska, ale była stosunkowo mała, liczyła tylko 14 domów. Położona była pomiędy dwoma wielkimi połaciami lasów: świnarzyńskim oraz poniemieckim, należącym do gospodarzy Niemców, zamieszkujących wyłącznie kolonię Swojczówka. Kolonia położona była właściwie nad rzeką Turią, do której z domu było zaledwie 500 m. Pamiętam, że bardzo lubiłam tam chodzić z koleżankami, ponieważ woda była krystalicznie czysta, że nawet dziś w studni takiej nie będzie. Brzeg był łagodny, bialutki piasek, a woda niegłęboka, tam lubiłyśmy się kąpać, wypoczywać i pływać "po warszawsku" - jak to się mówi potocznie: brzuchem po piasku. W rzece były piękne ryby i duże i smaczne. Nasz tatuś Kazimierz i wielu innych lubił tam niekiedy posiedzieć, a po pewnym czasie na naszym stole już dymiły gotowe i posolone karasie i szczupaki. Były również i piskorze, ale tych jakoś nie bardzo lubiliśmy jeść, bo takie podobne do węży.

    Kochałam moją szkołę w Swojczowie

    Moja pamięć sięga do chwili przeprowadzki na kolonię Jasionówka i to jest pierwsze wydarzenie w moim życiu, które dobrze pamiętam, miałam wtedy około 8 czy 9 lat. Od samego początku zaczęłam chodzić więc do szkoły w Swojczowie, do którego było około 5 km. W tamtych czasach czy lato, czy zima musiałam wraz z innymi dziećmi zasuwać na piechotę, nie było żeby nas kto podwiózł. Oczywiście, gdy trafiła się wielka zadyma śnieżna, to i sanie się dla dzieci znalazły, raz mój tatuś powoził, innym razem pan Buczko czy Zymon i Uleryk. Nasza droga wiodła przez Hutę - małą polską kolonijkę liczącą tylko jedno gospodarstwo, stamtąd było już tylko 2 km do Swojczowa. Mieszkała tam tylko jedna rodzina ukraińska o nazwisku Ostapiuk. To był człowiek bardzo dobry, któremu nasza rodzina wiele zadzięcza, a przecież był baptystą.

    W klasie mojej było około 30 dzieci, a więc była nas duża klasa, w tym 10 dzieci pochodzenia polskiego, 10 dzieci z rodzin ukraińskich, 3 dzieci z rodzin żydowskich i 7 dzieci narodowości niemieckiej. Pomimo takiego zmieszania żyliśmy wszyscy w największej zgodzie i właściwie dziś nie przypominam sobie nawet jednego przykładu awersji wobec kogokolwiek w naszej klasie, a nawet w całej szkole. W naszej klasie atmosfera była wprost wspaniała, pamiętam to o czym piszą inni, że na początku była krótka modlitwa i wszyscy wspólnie modlili się, nikomu to nie przeszkadzało i nikt się na to nie skarżył i nie zżymał. Tylko trójka naszych Żydów w tym czasie cichutko stała, te dzieci były bowiem zwolnione z tej modlitwy. Pragnę zaznaczyć, że nigdy nie spotkałam się, choćby z najmniejszą krytyką, że jest modlitwa na początku i na samym końcu naszych lekcji. A dziś wydaje się to chyba nie do pomyślenia, chociaż w naszych klasach są dziś niemal same dzieci polskie, a przy tym wyłącznie wyznania katolickiego. Dlaczego więc nie ma dziś modlitwy w naszej szkole, komu brakuje tu dobrej woli i odwagi, aby i dziś po ten dobry przykład sięgnąć i ponownie wprowadzić go do naszych szkół. Czy coraz bardziej eksponowana agresja młodych ludzi nie jest kolejnym, ważnym argumentem ku temu, by tak właśnie zrobić? Czy tak ciężko wypowiedzieć tych zaledwie kilka słów, w tak krótkim przecież czasie? Dziś tak dużo mówi się o wolności i tolerancji, a czy powyższy przykład nie jest paradoksalnie oskarżeniem dla dzisiejszej edukacji, nazywanej "nowoczesną i postępową" ? Nie osądzam, należę bowiem od lat do Legionu Maryi, widzę jednak gołymi oczyma, jak daleko nam dziś do osiągnięcia owoców tamtej, naszej przedwojennej szkoły. Dodajmy, programu szkoły tak opluwanej i niszczonej przez lata całe przez komunistów, którzy prześcigali się w krytyce niemal wszystkiego, co sanacyjne, burżuazyjne i piłsudczykowskie, nie wspomnieć o tym, co narodowe czy katolicko-narodowe.

    W szkole mieliśmy wielu dobrych nauczycieli, właściwie od każdego przedmiotu, ale ja najbardziej lubiłam nauczyciela od śpiewu, nazywał się Stanisław Stanisławski i był ze Swojczowa. On to właśnie potrafił zachęcić mnie i innych do przychodzenia na próby szkolnego chóru. Zwykle ja i mój brat rodzony Feliks oraz brat stryjeczny Józef Południwski oraz wielu innych zostawaliśmy po lekcjach, nawet 3 razy w tygodniu. Spotkanie trwało zwykle do godziny czasu, śpiewaliśmy pieśni patriotyczne oraz ludowe przyśpiewki. Ja najbardziej lubiłam spiewać pieśni wojenne, takie nad którymi można się było zadumać, do dziś wiele z nich pamiętam bardzo dobrze, oto jedna z tych, które lubiłam najbardziej: "Jedzie ułan w las".

      I
      Jedzie ułan w las, krew mu ciecze z ran
      Pokrwawioną, poszczępioną chorągiewke ma czerwoną
      Z konia kipi pot, stanął u brzega, krew mu ubiega
      Tam się nasi rąbią, gonią, rżą koniki, szable dzwonią
      A on stoi sam.

      II
      Z konia padł na wznak, pod kaliny krzak
      A kalina jak matula, w swoje listki go utula
      Na śmiertelny sen.

    Gdy zbliżały się jakieś święta narodowe, patriotyczne nasz chór zawsze brał udział w różnych uroczystościach, czy to były Akademie szkolne, czy jakieś spotkania okolicznościowe. I ja również otrzymywałam różne role, dla przykładu wiele razy deklamowałam różne wiersze, po raz pierwszy gdy byłam w klasie trzeciej. Robiono nam wtedy piękne zdjęcia, niestety nie zdążyłam zabrać ze sobą ani jednego z nich i wszystko przepadło wraz z naszym domem na Jasionówce.

    Nauczyciele organizowali także wiele wycieczek krajoznawczych w Swojczowie i okolicach. Najczęściej poruszano problematykę historyczną, opiekował się wtedy nami nasz wychowawca, który nazywał się Szczepankowski. Był to człowiek bardzo dobry i miły dla dzieci, o niezwykłym wyczuciu pedagogicznym. Bardzo go lubiłam i to on właśnie, choć był polonistą naprawdę potrafił zorganizować lekcję historyczną, gdy chodziliśmy dla przykładu pod Krzyż ustawiony dla upamiętnienia Powstania Styczniowego lub Listopadowego. Niestety już dziś nie pamiętam gdzie stała ta Figura, ale było to około 3 km na wschód od naszej szkoły w Swojczowie. Bywało i tak, że chodziliśmy na święto lasu każdego roku z rzędu. Pewnego razu gdy prowadził nasz nauczyciel, a my szliśmy dwójkami, trzymając się za rączki, jednolicie, pięknie na granatowo poubierani, była piękna pogoda, a my głośno, radośnie śpiewaliśmy do marszu naszą ulubioną piosenkę o dzielnym płk. Kuli - Lisie, który swoje życie złożył na Ołtarzu Ojczyzny. Właśnie przechodziliśmy przez jakąś miejscowość, nawet chyba tam gdzie stała wspomniana już wcześniej Figura i widzieliśmy jak wielu ludzi wychodziło do drogi z domów i z wyraźną sympatią przysłuchiwało się nam dzieciom. Na pewno ich serca napełniały się w tym momencie radością i dumą, bo przecież stanowiliśmy zastępy przyszłej, nowej Polski. Nagle z opłotków jednego domu wyszedł zapłakany człowiek, starszy pan, bardzo poruszony i porosił naszego nauczyciela, aby tej pieśni w tym momencie nie śpiewać. Przedstawił się następnie uprzejmie jako ojciec naszego bohatera płk. Lisa - Kuli. Nauczyciel uszanował tę prośbę, tak miłego gościa i dalej szliśmy przez chwilę w milczeniu. Nie pamiętam, abym wtedy o czymś mówiła, do dziś wspominam to bardzo miło. Trzeba przyznać, że takie historyczne spotkania, chwile, niespodzianki zdarzają się niezwykle żadko, ale zawsze są bardzo ubogacające.

    Święto lasu to była dla nas zawsze prawdziwa frajda, w tym czasie nie było bowiem lekcji, ale wszyscy szli do lasu, który był najbliżej, a tam odbywały się przeróżne imprezy szkolne. Organizowano ciekawe gry i konkurencje sportowe, a poza tym podziwialiśmy piękno ojczystej przyrody, jak choćby wyszukiwanie najokazalszych dębów. Ja najmilej wspominam sprzedawane tam pyszne lody, ponieważ kiedyś ich nie było, a tam były zawsze. Impreza była tylko dla dzieci i dla młodzieży, zawsze w czerwcu, a organizatorem była zawsze nasza szkoła. Na różnych imprezach szkolnych mówiłam okazyjnie wiersze, do dziś niektóre z nich pamiętam i to dość dobrze. Oto słowa jednego z takich wierszy, który mówiłam z okazji Święta 3 Maja oraz 11 Listopada w świetlicy szkolnej:

      I

      Rozbujały stary dzwon, na wierzy od kraja po kraj
      Niechże mocno uderzy na ten 3 Maj
      Niechże dzwoni donośnie, radośnie
      O tym święcie polskim, o tej wiośnie.
       
      II

      11 Listopada miała Polska biedę z sąsiadami trzema
      Zabrali nam ziemię i krzyczą: nie ma Polski, nie ma!
      A nasz biedny Naród jeno ściskał pięści
      Jeno czekał takiej chwili, aż mu się poszczęści.

      Aż tu huk armatni wstrząsnął całym krajem
      Co to? Wojna, źli sąsiedzi pobili się wzajem.
      Zrywa się nasz dziadek za Polskę wojować
      Będzie Polska Komendancie, jeno nas poprowadź.

      A my wojowali w głodzie, w poniewierce
      Bośmy Polsce dali całe nasze serce.
      Żołnierskie mogiły drogę nam znaczyły
      Bośmy Polsce dali wszystkie nasze siły.

      Aby wybiła godzina wygranej od dziada, pradziada
      Nasza Polska zrzuciła kajdany
      W ten dzień 11 Listopada.

    Nasza szkoła, nasi nauczyciele byli ludźmi nie tylko dobrze wykształconymi, wielkimi patriotami, ale byli przede wszystkim ludźmi głębokiej wiary, zdrowej i ugruntowanej religijności. Przekładało się to na dobrą współpracę z naszym kochanym proboszczem ks. Franciszkiem Jaworskim. W każdą niedzielę mieliśmy obowiązek szkolny przyjść do szkoły przed godz. 9.00 rano i parami szliśmy około 500 m przez wieś Swojczów do naszej kochanej mamusi Matki Bożej Swojczowskiej. Zresztą nie tylko wtedy, bo i w Wielkim Poście w każdy piątek całe klasy udawały się po lekcjach do kościoła na uroczystą Drogę Krzyżową.
     
    Od najmłodszych lat dziecinnych rodzice zabierali mnie do kościoła, a gdy tylko podrosłam sama już chodziłam, gdy trzeba było tam iść. Lubiłam chodzić do naszego kościoła, była to duża i piękna świątynia, a co najważniejsze był tam łaskami słynący Obraz Matki Bożej Swojczowskiej. Mieszkańcy Swojczowa, całej naszej parafii, a także wielu przybyszów otaczało Madonnę ze Swojczowa wielką czcią i miłością. Również i ja sama i nasza rodzina pałaliśmy do Matki Swojczowskiej wielką, gorliwą miłością. Dlatego nie było święta, czy uroczystości kościelnej i niedzielnej, abyśmy nie jechali na nabożeństwo. A gromadziły się w tych dniach prawdziwe tłumy, ludzie z okolicznych miejscowości i Polacy i Ukraińcy, modlili się zgodnie i bez uprzedzeń. Ja szczególnie lubiłam stawać po prawej stronie świątyni, można powiedzieć męskiej, gdyż tam przeważnie siadali i stawali mężczyźni, choć jak widać nie było reguły. Stawałam zwykle blisko samego Obrazu św. Tereski od Dzieciątka Jezus, to był duży i piękny Obraz, który bardzo mi się podobał. W naszym kościele był piękny chór, który potrafił naprawdę zaśpiewać, tak że aż się serce radowało, ale nic dziwnego skoro chór prowadził nasz organista Jakubicki. Człowiek obdarzony wielkim i niecodziennym talentem, osobiście znałam jego córkę Sabinę, z którą chodziłam do jednej klasy. Nie wiem co się później z nią stało, słyszałam natomiast, że jej ojciec został zamordowany, mówiła mi o tym Stanisława Sobczuk z d. Rusiecka, również zamieszkała w Gdeszynie.

    Od wiosny nasi chłopcy "zapadli się pod ziemię"

    Ostatnie Boże Narodzenie na Wołyniu w roku 1942 przeżywaliśmy jeszcze w bardzo spokojnej atmosferze, tak że poza Niemcami nie znaliśmy żadnych innych źródeł niepokoju. Nadal żyliśmy sobie spokojnie i nigdy nawet nie przyszło by nam do głowy, że raptem w ciągu kilku miesięcy nasza rodzinna ziemia zamieni się w piekło i to prawdziwe. Gdyby ktoś wtedy przekonywał mnie, że za pół roku Ukraińcy będą na nas polować, jak na zwierzęta po lasach i po wsiach, będą nas dosłownie eksterminować siekierami w najbardziej wymyślny i barbarzyński sposób, nie uwierzyłabym. Może bym nad tym rozmyślała, ale nie przyjełabym tego do siebie, tak bardzo było to nie do pomyślenia. Dlatego jak co roku świętowaliśmy, dużo kolędowaliśmy, ale oczywiście radość nasza była jakby przytłumiona przez tragedię i trudy wojny, podobnie i w nowy rok. Pamiętam nawet, że razem z mamusią Stefanią udałyśmy się 31 grudnia na uroczyste Nieszpory z okazji zakończenia starego roku i powitania nowego. Nasza rodzina czyniła tak tradycyjnie, każdego roku, wsiadaliśmy na sanie i jechaliśmy do Swojczowa. W tym roku wyjątkowo poszłyśmy z mamą na piechotę, w kościele jak zawsze było już dużo ludzi. Nabożeństwo zakończyło się około godz. 19.00 uroczystym błogosławieństwem zebranych.

    Właściwie cała zima przebiegła dla nas Polaków dość spokojnie i dopiero wczesną wiosną, około marca 1943 r. poczęły dochodzić słuchy, także do mnie, że policja ukraińska, która wysługiwała się Niemcom uciekła z bronią do lasu. I tak to policjanci ukraińscy z Werby uciekli do lasu Świnarzyńskiego, tam organizując swoją bandę. Tak mówili okoliczni Polacy, ponieważ sami Ukraińcy mówili o sobie, że tworzą partyzantkę ukraińską, aby walczyć przeciwko Niemcom. I Rzeczywiście, na ten czas nikt jeszcze nie obawiał się tych oddziałów zbrojnych, tak było przynajmniej w naszej okolicy i w moim domu rodzinnym. Doprawdy trudno się dziwić moim rodzicom, skoro niektórzy z tych partyzantów, często przyjeżdżali z lasu do naszego domu, bowiem dobrze znali rodziców. Do dziś pamiętam ich twarze i nazwiska: Mikitiuk i Sawczuk, obaj wcześniej byli komendantami posterunku ukraińskiej policji w Werbie. Wiele razy miałam okazję przysłuchiwać się rozmowom mojego tatusia, czy rodziców z nimi w naszej kuchni. Oczywiście wracał temat wojny i ukraińskiej partyzantki, Ukraińcy mówili wtedy zwykle to samo: "My i wy Polacy musimy wspólnie zorganizować partyzantkę zbrojną, wojsko polsko - ukraińskie, aby wspólnie walczyć przeciwko Niemcom. Stworzymy jedno państwo i będziemy razem walczyć. Dlatego wstępujcie do naszej partyzantki, byśmy byli razem. Jeśli macie jakąś broń ukrytą, to bierzcie ze sobą, wszystko się przyda".
     
    Takich rozmów pamiętam wiele, może także dlatego, że jakoś nasi ludzie im nie dowierzali i nie bardzo w szeregi ich partyzantki się garnęli. Podobnież i mój brat Feliks, który miał wtedy 19 lat nie chciał iść z nimi do lasu. Zapamiętałam szczególnie jedną z takich wizyt, kiedy go usilnie znów namawiali, choć nie zmuszali. Na szczęście miał przeczucie i nie poszedł, niestety jego dobry kolega Cezary Omański lat 19 dał się namówić i od tej pory ślad po nim zaginął. To był nasz sąsiad przez miedzę, akurat dobrze to pamiętam, ponieważ kiedy Ukraińcy jeszcze do nas zachodzili, przychodziła także matka Cezarego, miała na imię Felicja i płakała biedaczka, zatroskana za synem. Na to oni zwykle odpowiadali spokojnie tak: "Proszę się niczego nie obawiać, syn ma się dobrze, a do domu nie może na razie przyjść, bowiem wszystkich nas obowiązuje dyscyplina wojskowa oraz tajemnica służbowa, a to wszystko na wypadek zachowania środków bezpieczeństwa. Jak tylko będzie mógł, dostanie przepustkę i przyjedzie do domu". Omańskiego zabrali już około czerwca 1943 r., zatem na przełomie wiosny i lata, wcześniej była ostatnia na Wołyniu Wielkanoc.

    Święta Zmartwychwstania Pańskiego przebiegały u nas jeszcze w miarę spokojnie, ale ludzie byli już niespokojni bowiem od czasu do czasu dochodziły i do nas słuchy, że Ukraińcy potajemnie mordują Polaków. Ale to było gdzieś daleko na południe, bo u nas wciąż panował względny spokój. Tak że ja i moja rodzina wybraliśmy się na Rezurekcję, w kościele było mnóstwo ludzi, panował tłok, ale wszyscy modlili się spokojnie, podobnie i same święta przebiegły spokojnie. Około dwa tygodnie od zabrania Omańskiego, Ukraińcy znowu przyjechali do naszego domu, ale tym razem nie byli już układni i mili, tylko wręcz groźnie i zdecydowanie zarządali od brata, aby wydał im broń, którą ukrywał mówiąc: "Południewski oddaj broń, którą przechowujesz!". Ale brat się nie przyznał, dlatego przemocą zabrali go ze sobą do lasu Świnarzyńskiego. Razem z nim zabrali jeszcze dwóch Polaków z kolonii Jasionówka: Władysława Buczko lat około 19 i jego stryjecznego brata, także Władysława Buczko lat ok. 20.

    W lesie przeprowadzili nad nimi śledztwo i nasz brat Feliks przyznał się, że ma ukrytą broń: rosyjską "Finkę". Ponieważ się przyznał na razie darowali mu życie, ale na jego oczach rozstrzelali obu Buczków, ci bowiem wciąż zapewniali, że broni nie mają. Potem wzięli brata z powrotem na wóz i przywieźli pod nasz rodzinny dom, tak że ich zobaczyliśmy. Bardzo się wszyscy ucieszyliśmy i od razu Bogu dziękowaliśmy w sercach, za cudowne jego ocalenie, bowiem z ich ręki właściwie mało kiedy zdarzało się, aby ktoś uniósł duszę. W tej intencji ja i cała nasza rodzina trwaliśmy z różańcem w ręku tę ostatnią noc na modlitwie. Do końca życia nie zapomnę tamtej nocy oraz naszej gorącej i błagalnej modlitwy. Tymczasem obaj Ukraińcy nie zatrzymali się obok domu, tylko prosto pojechali na łąkę, gdzie brat miał ukryty ruski karabin, automat nazywany "finką" . W tym momencie Ukraińcy mogli przecież brata wykończyć, ale stał się nowy cud. Nie tylko, że brata nie zabili, ale nawet puścili wolno.
     
    Wtedy jeszcze, wciąż nie wiedzieliśmy, że prawdziwe piekło dopiero przed nami, dlatego wszystko składaliśmy na ręce żywo obecnej i działającej Opatrzności Bożej. A dziś myślę tak samo, choć z perspktywy czasu i późniejszych, apokaliptycznych wprost rzezi i pogromów, myślę sobie że Bóg mógł się posłużyć także ich złymi zamysłami serc. W taki mianowiecie sposób, że banderowcy w pysze swojej na razie oszczędzili brata, aby nie robić postrachu, u żyjących jeszcze Polaków, a wszystko po to tylko, aby oszukać, okłamać, a nas tak właśnie otumanionych, potem wszystkich z zaskoczenia i w jak największej liczbie, dosłownie już wyrżnąć. Po ludziach tamtego pokroju i tamtych czynów, można się było spodziewać wszystkiego, niestety dowiedzieliśmy się o tym zbyt późno. I gdy zrozumieliśmy w końcu na co się zanosi, na tworzenie polskiej samoobrony, było już za późno, nie było większych szans i nie było środków. Ukraińcy poczuli się bowiem panami w terenie, a nasza młodzież zdolna do walki, już była niemal zdziesiątkowana, zostały tylko dzieci, kobiety i często niedołężni starcy.

    Brat wrócił więc szczęśliwie do domu i od razu zaczął nam wszystko opowiadać, a nie był nawet pobity, mówił tak: "Ukraińcy obu Buczków na moich oczach zastrzelili w lesie, chcieli na gwałt od nich broni, ale jej nie dostali dlatego pewnie ich zabili".  Od tych wydarzeń mój brat Feliks, ja i cała nasza rodzina oraz większość mieszkańców Jasionówki przejrzała na oczy i nabrała głębokiej nieufności wobec Ukraińców. Już nie dowierzaliśmy ich gorącym zapewnieniom o ich dobrej, przyjacielskiej woli. Konsekwencją tego było powszechne już chowanie się ludności naszej kolonii w różnych miejscach: schronach, podziemnych bunkrach, w zbożu, w lesie, na łąkach i w sadach, gdzie tylko można było. Ukraińcy zaraz zwąchali, że ludzie przestali wierzyć w ich zapewnienia o przyjaźni. Możliwe że przestraszyli się, aby Polacy nie rzucili się zawczasu do broni i nie zorganizowali samoobrony, dlatego jeszcze bardziej wzmożyli swoją propagandę. Polegało to na tym, że niemal codziennie przyjeżdżali całą furmanką na naszą kolonię i rozchodzili się po domach, wszem i wobec zapewniając, że to co ludzie mówią o zaginionych Polakach to zwykłe plotki. I zwykłą nieprawdą jest, że tych mężczyzn pomordowali, jakoby w lesie Ukraińcy mówili wprost, że to trzeba włożyć między bajki. Dalsza ich oracja była już taka sama jak przed miesiącami: "Jesteśmy przyjaciółmi i powinniśmy razem walczyć z Niemcami".  Rozdawali przy tym dużo ulotek w języku polskim, a nawet rozklejali plakaty na płotach naszych domostw. Była to "Odezwa do Polaków", właśnie o powyższej treści. Widziałam te plakaty i ulotki, ale nie starałam się ich osobiście czytać, treść znam od mojego tatusia Kazimierza, który się tym żywo interesował.

    Tragedia Dominopola - Perły Wołynia

    Wyjątkowy spokój na naszej kolonii panował aż do lipca 1943 r., w tym czasie nikogo już do lasu nie zabrali i nikt w tym czasie nie zginął. W najbliższej okolicy też nic szczególnego się nie działo, i chociaż tam daleko na wschodzie i na południu już mordowali całe polskie osiedla, to my wciąż nic o tym nie wiedzieliśmy. Niedaleko Jasionówki, już za piękną rzeką Turią, położona była stara, z wielkimi tradycjami wieś polska Dominopol. I chociaż było tam bardzo blisko, tylko 1 km przez pola i łąki nie byłam tam ani razu. Miałam tam bardzo bliską i lubianą koleżankę z mojej klasy Feliksę Czereniuk, była to dziewczyna bardzo miła i dobrze wychowana. Jej tatuś był gajowym w lesie Świnarzyńskim i był z pochodzenia Ukraińcem, a jej mama była Polką. Feliksa była bardzo ładną dziewczyną, wiele razy zapraszała mnie do siebie, niekiedy nawet o tym myślałam, ale jakoś zabrakło chęci. Dziś gdy wiem o tragedii, jaka się tam wydarzyła, to trochę żałuję, że nigdy jej nie odwiedziłam.

    Już po świętach Zmartwychwstania Pańskiego nasi ludzie zaczęli opowiadać sobie, że Ukraińcy postawili wartę na moście na rzece Turii i zaczęli zawracać wszystkich, którzy szli do wsi, bądź bez ważnej przyczyny, chcieli wieś opuścić. Na początku ludzi tylko zawracali tłumacząc się, że wieś należy do obszaru wojskowego, objętego ścisłą tajemnicą. A prawda jest taka, że nasi ludzie opowiadali, jak banderowcy zajęli szkołę w Dominopolu, organizując tam swoją kwaterę, poza tym wielu banderowców kwaterowało w wielu prywatnych domach mieszkańców tej wsi. Słyszałam także, że w lesie dookoła całej wsi Dominopol, od strony północnej i wschodniej, na samym skraju, upowcy zbudowali wiele potężnych bunkrów. Właśnie te bunkry i umocnienia, nawet i podziemne, zdobywał osobiście mój brat Feliks Południewski ps. "Tulipan" , gdy był już żołnierzem 27 Wołyńskiej DP AK, służył bowiem w oddziale por. "Jastrzębia".

    Póki co, Ukraińcy zachowywali się we wsi Dominopol spokojnie, podobnie jak u nas, szerzyli propagandę przyjaźni i wzajemnej walki z Niemcami. Większość mieszkańców wierzyła w te zapewnienia, podobnie jak i my na Jasionówce i dlatego zapewne nie zdobyli się, by zorganizować, jakąkolwiek samoobronę. W Dominopolu mieszkała rodzina Markiewiczów, on był Ukraińcem i wziął sobie za żonę Polkę, cioteczną siostrę mojego ojca Kazimierza, miała na imię chyba Bronisława. Mieli troje, a może nawet czworo małych dzieci. W nocy z 10 na 11 lipca Ukraińcy napadli na uśpionych ludzi w Dominopolu, wtargnęli także do domu Markiewiczów i zastali wszystkich, w tym gospodarza. Dokładny przebieg zdarzeń znany jest z ust samego Markiewicza, który wszystko opowiedział swojemu teściowi, który mieszkał w naszej kolonii Jasionówka, a nazywał się Pieniak, mówił tak: "Ukraińcy w nocy napadli na nasz Dominopol, przyszli też do naszego domu. Z miejsca rozkazali mi zamordować moją żonę i nasze dzieci, kazali mi wyprowadzić rodzinę na nasze podwórze i tam ich mordować, następnie wykopać dół i tam też wszystkich zakopać. Ja jednak nie mogłem tego uczynić i uciekłem do ciebie. Teraz trzeba mi wracać na Domimopol, wykopać dół, tak jak mi kazano i tak może ich oszukam, a może dadzą mi spokój". Pieniak gorąco prosił go, aby nie wracał już na Dominopol ponieważ ryzyko jest bardzo duże, on jednak zostawił tak teścia i wrócił do wymordowanej już wsi, zrobił co mu kazali i zdał się łaskę Bożą. To wszystko wiem dobrze, bowiem osobiście słyszałam tę historię od samego Pieniaka, który zaraz przyszedł do nas do domu i wszystko opowiadał moim rodzicom, a ja byłam wtedy z nimi. Pamiętam, że Pieniak był przerażony tym, co się stało, niemal łamiącym się głosem prosił nas wszystkich tak: "Uciekajcie, bo Dominopola już nie ma, wymordowany. Ukraińcy wszystkich nas Polaków wymordują. Uciekajcie do Włodzimierza Wołyńskiego" .

    Pogłoski o uciekających polskich rodzinach z Jasionówki i z całej okolicy nie były nam obce już od pierwszych dni lipca, a trzeba tu powiedzieć, że nawet w czerwcu było o tym jeszcze cicho. Teraz exodus Polaków mógł się już tylko nasilać. Również nasza młodzież z kolonii Jasionówka zorganizowała potajemnie ucieczkę do miasta Włodzimierza Woł. Po głębokim zastanowieniu ja i brat Feliks zdecydowaliśmy dołączyć do tej grupy, liczącej 12 osób, wsród nich: Anastazy Buczek lat ok. 21 oraz Stanisław i Józef Uleryk lat około 20. Jedynie starsi ludzie wciąż nie wierzyli jeszcze, że na Dominopolu doszło do pogromu i opierali pomysłowi ucieczki do miasta. Tymczasem w naszej kolonii huczało już o innych pogromach na ludności polskiej, jak choćby w niedalekim Kisielinie, gdzie również 11 lipca Ukraińcy napadli na ludność uczestniczącą w nabożeństwie i bezlitośnie zamordowali wiele osoób. Te wieści były już dla nas, wprost nie do wyobrażenia, przecież mord zbiorowy, dokanany w kościele i na niewinnych ludziach, to właściwie największe świętokradztwo, nieprawdaż? Pamiętam, że te nowinki sprawiły, że nikomu nie było już w głowie wybierać się tam na uroczysty Odpust, który przypadał 16 lipca z okazji święta Matki Bożej z Góry Karmel. A trzeba tu dodać, że każdego roku z okazji tego święta i Odpustu wielu mieszkańców naszej kolonii udawało się do Kisielina, nasza rodzina Południewskich, obowiązkowo także. Na to święto gromadziły się tam całe masy ludzi. Tam powierzaliśmy się Matce Bożej Szkaplerznej, z naszymi troskami, których nigdy nie brakuje, do dziś pamiętam ten duży stosunkowo kościół oraz jego ładnie wykończone wnętrze. A oto teraz przyschła tam zakrzepła krew, tak bardzo wielu ofiar ukraińskich zbrodniarzy spod znaku OUN-UPA.

    Pomimo naszych gorączkowych przygotowań do ucieczki, wciąż pozostawaliśmy na Jasionówce, bowiem rodzice gwałtownie sprzeciwiali się naszej ucieczce, może dziś trudno w to uwierzyć, ale oni wciąż łudzili się, że to tylko plotki, że ten koszmar, to jednak nieprawda. Sprytnie wykorzystywali to banderowcy, którzy już w parę dni po pogromie na Dominopolu, przyjechali z samego rana do naszej kolonii z lasu Świnarzyńskiego. Z miejsca poczęli głośno informować naszych ludzi, iż to prawda, że oni pobili wszystkich na Dominopolu, zaraz jednak jeszcze głośniej zapewniali, że to była "tragiczna pomyłka" . Nieprawdopodobne, a jednak tak było, mówili wtedy do nas tak: "Polacy mieszkańcy Jasionówki słuchajcie, to prawda że Dominopol cały został wymordowany, ale wy się nie bójcie, bo to była tragiczna pomyłka. Dlatego wy jesteście bezpieczni, my nie będziemy was mordować, a to co tam się stało, już się więcej nigdy nie powtórzy. Nigdzie nie chodźcie, tylko zbierajcie żniwa, bo zboże czas zebrać". Osobiście widziałam ich w naszej kolonii przynajmniej kilka dni z rzędu i zawsze rano, a gdy tylko ich dojrzałam, otwierałam okno od pola i dawałam susa w zboże. Wcale im nie wierzyłam i właściwie bałam się ich panicznie, a z każdym dniem, coraz bardziej. Oni tymczasem zawsze trochę pokrzyczeli jadąc furmanką przez kolonię, a następnie zabierali się z powrotem do swojego sztabu w lesie. Nikt bowiem z ludzi nie miał ochoty z nimi przystawać i rozmawiać, taki panował w tych dniach i tygodniach wszechobecny lęk przed banderowcami.

    Uciekamy z duszą na ramieniu

    Rosnący strach przed utratą życia przmógł wolę rodziców i już dzień lub dwa po Matce Bożej Szkaplerznej, nasza grupa nocą wyruszyła do Włodzimierza Wołyńskiego. Szliśmy ponad rzeką Turią, łąkami i zaroślami, po drodze były mokradła, a nawet bagna, ale na szczęście nic się nikomu nie stało i bez większych przeszkód nad ranem dotarliśmy do miasta. Na ulicy Lotniczej byliśmy przed wschodem słońca, była to ulica najbardziej wysunięta na wschód, mieszkała tam moja ciocia i nazywała się: Rorat. Była to mojego ojca cioteczna siostra i była z d. Kruk, u niej zatrzymałam się ja i mój brat Feliks. Reszta z naszej grupy poszła dalej szukać sobie miejsca. Ciocia Roratowa i jej rodzina przyjeli nas bardzo serdecznie i pomagali nam jak mogli, ciocia codziennie piekła chleb dla nas, a ponieważ miała jedną krowę to i jedna szklanka mleka się znalazła. Tak było nawet wtedy, gdy w ich domu i stodole mieszkało może nawet już 40 osób.

    W naszej kolonii Jasionówka mieszkała polska rodzina o nazwisku Buczek, mieli oni pięciu synów, w tym: Marcel, Stanisław, Eugeniusz, Władysław i Kazimierz oraz dwie córki: Felicję i Bronisławę. Ta rodzina poniosła szczególną ofiarę, oto najstarszy syn Marcel lat ok. 28, który ożenił się na Dominopolu z wdową z d. Żukowska, zginął z całą swoją rodziną podczas pogromu. Zginęła jego żona oraz dwie córeczki, ta przybrana po pierwszym ojcu miała lat około 8, a jego córeczka to było niemowlę około 0,5 roczku. Następny brat Władysław lat ok. 19 został rozstrzelany w lesie, i to w obecności mojego brata Feliksa (wspominałam o tym powyżej) . Stanisław ożenił się z Kazimierą Brzezicką, pochodziła gdzieś z okolic Swojczowa, zdołał uciec i po wojnie osiadł w okolicach Hrubieszowa, możliwe że żyje do dziś. Kazimierza mama zaraz po 11 lipca wysłała do Dominopola, wciąż nie dowierzała, że tam wszyscy zginęli. Wysłała więc syna, aby sprawdził, czy to aby prawda, Kazik poszedł więc na Dominopol i od tej pory wszelki ślad po nim zaginął. Felicja wyszła za mąż w okolicach Gnojna, przeżyła pogromy i po wojnie osiadła w Hrubieszowskim. Bronka wyszła za mąż za Bronisława Pasiekę z kolonii Teresin, uciekli szczęśliwie i osiedli koło Hrubieszowa, możliwe że żyją do dziś.

    Gdy ja z bratem Feliksem odpoczywaliśmy już bezpiecznie w mieście na Jasionówce, wciąż żyli z duszą na ramieniu, a każdy następny dzień utwierdzał tych, którzy jeszcze zostali o potrzebie ucieczki. Nawet nasza mama Stefania, już trzeci dzień po nas, zdecydowała się uciekać, poprosiła siostrę Reginę, aby zawiozłą ją do miasta. Tatuś zaprzągł konie i wyruszyły do miasta, siostra miała tylko 14 lat, ale radziła sobie całkiem dobrze. O dziwo, choć jechały drogą przez Gnojno, które uchodziło za gniazdo rezunów, nikt ich nawet nie zatrzymywał, tak że szczęśliwie dotarli na miejsce. Mama została u cioci z najmłodszym naszym bratem Jankiem, a Reginka jeszcze tego samego dnia wracała furmanką do naszego domu na Jasionówce. Tym razem nie poszło już tak łatwo, gdyż w Gnojnie zatrzymało ją kilku Ukraińców, nakazali jej zejść z wozu. W tym samym momencie jeden z Ukraińców mówi: "Zabieraj konie".  Na to drugi Ukrainiec zbeształ go gwałtownie mówiąc: "Coś ty głupi, dla jednej smarkuli będziesz robił popłoch". Na te słowa nakazali siostrze odjechać dalej i tak nie zatrzymywana, dotarła szczęśliwie do naszego domu na naszej kolonii. Przenocowała i już na następną noc, wraz z tatusiem i siostrą Petronelą oraz z wieloma innymi osobami, wyruszyli tą samą drogą, co my, tj. nad rzeką do miasta i już nad ranem byli, bez większych przeszkód we Włodzimierzu Wołyńskim. W grupie tej przyszło około 15 osób, a było to już około 25 lipca.

    Zamyślaliśmy, że Reginka wróci jeszcze po krowę i po inne nasze rzeczy, ale po ostatnim zajściu w Gnojnie, było to już prawie samobójstwo. Właściwie każdej nocy, ktoś tą drogą przekradał się do miasta, Ukraińcy prawie na pewno wiedzieli o tym przejściu, ale o dziwo nie postawili tam straży. Dziś sądźę, że po prostu bali się konfrontacji z uciekającymi Polakami, którzy byli gotowi na wszystko w obronie swoich rodzin. Nie można jednak wykluczyć, że celowo zostawili taką furtkę, choć na podstawie tego, co robili dookoła, trudno doprawdy mieć taką nadzieję. Od tej pory przez długie miesiące, aż po pierwsze dni października żyliśmy i mieszkaliśmy w stodole naszej cioci Roratowej.

    Krótko po naszym przybyciu do Włodzimierza Woł. tauś i brat Feliks dowiedzieli się, że Niemcy ogłosili nabór dla Polaków do policji pomocniczej. I gdy tylko ta wieść doszła do nich, zaraz zgłosili się do punktu poborowego i dostali przydziały. Tatuś Kazimierz trafił do 3 km oddalonej Cegielni, na której Niemcom zależało szczególnie, bowiem jak na tamte czasy, był to duży przemysł dostarczający dość wysokiej jakości cegły. Natomiast brat Feliks został skierowany do wsi Felemicze, położonej około 7 km od miasta Włodzimierz Woł. przy szosie Łuckiej. Polska samoobrona stacjonowała tam w dość dużym budynku, a było tych chłopaków conajmniej 20, może nawet więcej.

    Rzeź ludności na Jasionówce

    W sierpniu 1943 r. ukraińscy nacjonaliści napadli zbrojnie na naszą kolonię Jasionówka i rozpoczęli mordowanie wszystkich, którzy jeszcze pozostali w swoich domach. Ponieważ młodzież nasza niemal cała, zdołała wcześniej zbiec do miasta, w chatach pozostali, już tylko ludzie w średnim i podeszłym wieku. Większość z nich dlatego, że nie chcieli opuszczać swoich rodzinnych domów sądzili, że jako ludzie w podeszłym wieku, to nawet banderowcy, już nie będą się czepiać, niekiedy brakowało też zdrowia i sił, by podołać trudom nocnej ucieczki. Jeszcze inni nie mogli się pogodzić z myślą, o opuszczeniu dorobku całego życia. Właściwie wszyscy oni zginęli tej samej nocy, z pogromu wyratowały się dosłownie jednostki.

    Na naszej kolonii mieszkała polska rodzina Tomaszewskich, którzy mieszkali w domu polskiej rodziny Kruk, to był drugi dom od nas. Oni wszyscy zostali do końca i nawet nie próbowali się chować. Tej nocy, kiedy bandyci ukraińscy przyszli i do nich, wszyscy pozostawali w domu, napastnicy brutalnie włamali się do środka i pod bronią wyprowadzili obie rodziny na podwórze. Następnie wszystkich postawili pod ścianą domu, w grupie tej była mała dziewczynka Helena Tomaszewska lat około 8. Ona właśnie, cudownie wprost ocalona z rąk bezwzględnych opraców, została wybrana przez Opatrzność Bożą, być dać świadectwo męczeńskiej drogi społeczności polskiej w okolicach Swojczowa. I gdy wszyscy już zginęli, ona jedna przeżyła, uciekła do miasta, a po wojnie osiadła na Ziemiach Odzyskanych.

    Po wielu latach spotkałam ją osobiście w Zamościu, przy okazji wyjazdu do Swojczowa na poświęcenie Krzyża, który stanął w miejscu zburzonej w 1943 r. przez Ukraińców świątyni. Opowiadała nam w tych dniach z przejęciem historię swojego życia, wielką tragedię swojej rodziny, mówiła tak: "Ja i moja rodzina zostaliśmy na Jasionówce, aż do końca, do tej tragicznej nocy, kiedy Ukraińcy napadli na naszą kolonię. Ponieważ uprzykrzyło się nam ukrywanie po polach, zbożach i sadach, czuliśmy się zmęczeni niekończącą się tułaczką, dlatego właśnie tej nocy za Bożym zrządzeniem zostaliśmy w domu. Tymczasem nieoczekiwanie do domu przyszli bandziory ukraińskie i nakazali nam wszystkim opuścić dom. Była jeszcze ciemna noc, gdy położyli nas wszystkich twarzą do ziemi, tuż pod oknami naszego domu. Przy mnie zakręcił się mój mały psiak, który przez chwilę był przy mnie, w tym momencie usłyszałam, jak Ukraińcy ładują broń. Nagle mój mały przyjaciel poderwał się i zaczął uciekać w stronę pobliskich krzaków, a ja instynktownie zerwałam się za nim, nawet nie wiedziałam właściwie, co ja robię. I pewnie to właśnie ta siła Boża sprawiła, że nawet kule, które Ukraińcy gęsto sypali za mną, żadna z nich mnie nie trafiła. To także znowu zasługa mojego przyjaciela, którym posłużyła się Boża Opatrzność, szafarka życia, łask i sprawiedliwości. Otóż, gdy uciekałam, psiak płątał mi się pod nogami i siłą rzeczy musiałam kluczyć na lewo i prawo, aby go po prostu biedaka nie rozdeptać. Nic dziwnego więc, że nie mogli mnie trafić, a gdy już bezpieczna oprzytomniałam, zobaczyłam że moje zimowe okrycie, palto które miałam na sobie jest w wielu miejscach dosłownie postrzępione od kul, przy czym ja sama, nawet nie byłam draśnięta. Dziś jak i zawsze jestem przekonana, że to najprawdziwszy cud, że ten koszmar przeżyłam. Niestety z mojej rodziny zginęli wtedy wszyscy, w tym moi rodzice: tatuś, mamusia Józefa, ciocia Rozalia, która była zakonnicą, a na okres wojny przymusowo musiała wrócić do domu, moja kochana babcia i moje rodzeństwo. Ukrywając się w zaroślach spotkałam jeszcze innych Polaków, którzy podobnie jak ja ratowali swoje życie przed rezunami. Dołączyłam do tej grupy i razem pod osłoną nocy dobrnęliśmy do miasta Włodzimierz Wołyński. Gdy tylko trochę się wzmocniłam, udałam się na Bielin do wsi Radowicze, gdzie stała silna polska samoobrona, tam bowiem mieszkała rodzona siostra mojego taty wraz z mężem. Przyjęli mnie chętnie i tam przeżyłam ten bardzo trudny czas, potem jak większość opuściliśmy ten padół pełen łez i osiedliśmy na Zamojszczyźnie. Ja ostatecznie wyjechałam na Ziemie Odzyskane w Zielonogórskie."

    Podczas tej rzezi na naszej kolonii Jasionówka zginęła też rodzina Rutkowskich, naszych sąsiadów przez miedzę, w tym Rutkowski lat około 40, jego żona Antonina z d. Potocka lat ok. 35 oraz ich pięcioro może sześcioro dzieci od 1 do 6 lat. Zginął też brat Antoniny Leon Potocki lat około 45 oraz jej rodzona siostra także Rudnicka lat około 50 , wraz z córką Teresą lat około 16. Ta właśnie Tereska Rudnicka była moją serdeczną koleżanką, choć najbardziej przyjaźniły się z moją siostrą Reginką. Podczas narastającej rewolty ukraińskiej w naszych stronach, Tereska często ukrywała się razem z nami, nawet po mojej już ucieczce do miasta, one nadal z Reginą ukrywały się razem. W końcu gdy reszta naszych uciekała, zaplanowane było, że Teresa będzie uciekać razem z nimi, jednak nieoczekiwanie została na miejscu i do dziś nie wiemy dlaczego. Po paru dniach do miasta przyszła matka Teresy z kolejną grupą uchodźców, a mojej mamy macochą, którą nazywaliśmy babcią Rudnicką. Dopiero wtedy okazało się, że nawet ona nic nie wie, co się stało z Tereską, jej córką. W tej rozpaczy rozpłakała się i zaraz zawróciła z powrotem na Jasionówkę, aby ją odszukać. Niestety nigdy już do nas nie wróciła, a wszelki ślad po niej zaginął. Jakiś czas potem moi rodzice wspominali, że Ukraińcy zamordowali ją przy drodze, jest to bardzo możliwe ponieważ Rudnicka wracała na Jasionówkę za dnia.

    W kolonii Czesnówka zamieszkałej w całości przez Polaków, żyła także ciotka mojej mamy Florianna Uleryk z d. Krzaczkowska lat ok. 45. W jej domu bywałam wcześniej bardzo często, gdyż było nie daleko tylko ok 0,5 km, więc jeździłam tam rowerem. Była to osoba niezwykle pobożna, podobnie jej mąż Stefan, można było odnieść wrażenie, że się jest w kościele, a nie na Czesnówce. U nich właśnie często nabożnie śpiewano Gorzkie Żale, Nabożeństwo Majowe, a w październiku odmawiano nabożnie różaniec, a ja bardzo chętnie brałam w tych nabożeństwach czynny udział. Dzieci swoich nie mieli, z ludzmi żyli w zgodzie, dlatego gdy przyszedł ten straszny czas, podobnie jak inni nie dawali wiary w to, co opowiadano o czynach banderowców. Konsekwencją tego była decyzja Stefana, że on domu nie opuści i zostanie. Nawet głęboka miłość, jaką to małżeństwo wypełniało swoim życiem, czego niejednokronie osobiście doświadczyłam, została w tych dniach wystawiona na wielką próbę. I mimo usilnych próśb babci Florianny pozostał do końca w domu i wierzył, że nic mu złego nie uczynią. Sama babcia mówiła mi tak: Dziadzio do końca był przekonany o swojej niewinności, wciąż powtarzał: "Jam Ukraińcom nic nie uczynił, to i mnie ruszać nie będą". Tak oto nasza babcia się wyratowała, a po naszym dziadziu wszelki ślad zaginął. I choć nie wiadomo do dziś jak odszedł do wieczności, babcia zawsze była przekoanna, że został zamordowany przez Ukraińców. Babcia Florianna Uleryk uciekła do miasta Włodzimierza Wołyńskiego, tam odnalazła ją córka męża Weronika Gronowicz z d. Uleryk, która mieszkała w okolicach miasteczka Zaturce. Razem przeżyły wojnę i osiadły na Zamojszczyźnie w Teratynie, w powiecie Hrubieszów.

    Na Bielinie

    W mieście Włodzimierz Wołyński przebywałam około miesiąca, a ponieważ brakowało żywności udałam się wraz z tatem do polskiej wsi Bielin, gdzie mieszkały jego dwie siostry stryjeczne Józefa Kenig z d. Południewska i Janina Adamkiewicz z d. Południewska. Józefa i Janina to były rodzone siostry, ja zatrzymałam się u cioci Józi i pomagałam przy żniwach. Tatuś wrócił do miasta, a ja zostałam u nich aż do jesieni 1943 r. W każdą niedzielę ciocia szykowała sporo żywności jako pomoc dla naszej rodziny, moim zadaniem było przesyłkę bezpiecznie dostarczyć na miejsce. Mieszkało się tam dobrze bowiem całą okolicę ochraniali żołnierze z polskiej samoobrony. Na szeroką skalę partyzantka polska zaczęła się formować od stycznia 1944 r., w tym czasie z każdym dniem przybywali nowi ludzie i tak rodziła się nasza słynna 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK. Także i mój brat Feliks przybył już wiosną 1944 r. i dostał przydział w oddziale "Jastrzębia" . Wcześniej służył w samoobronie w Falemiczach i z stamtąd właśnie przyszedł do nas na Bielin.

    Do końca marca 1944 r. na Bielinie było spokojnie, ale już w niedzielę palmową nadleciały w dzień dwa samoloty i zrzucały bomby. Straty tego dnia nie były duże, spaliła się jedna stodoła, los sprawił że stodoła mojego wujka Mieczysława Adamkiewicza. Przez następny tydzień było spokojnie, piekło zaczęło się w Wielką Sobotę po południu około godz. 15.00. Byłam właśnie w domu, wszystko wysprzątane, ciasta napieczone, takie baby wielkanocne, w żarnach namielone, pogoda piękna, wszyscy czekali Świąt Wielkanocnych. Tymczasem usłyszeliśmy dobrze nam znany pomruk ciężkich niemieckich bombowców, jednak nikt się tym nie przejął bowiem właśnie tym torem, nad Bielinem Niemcy latali na front wschodni. Tym bardziej, że front był już bardzo blisko, na rzece Turii zaledwie 15 km na wschód. Niektórzy nawet żartowali: "Oto szwaby wiozą Ruskim jajka święcone na wielkanocne śniadanie". Dlatego z beztroską patrzyliśmy jak tak sobie płyną te samoloty po niebie, nawet ja i inni liczyliśmy, ile leci tych maszyn tym razem. Nieoczekiwanie miny nam skisły, gdy owe wielkanocne koszyki zaczęły się gwałtownie opuszczać na naszą wieś Bielin. Teraz rozpętało się prawdziwe piekło, to doprawdy trudno opisać, co działo się tam na moich oczach. Ja i inni uciekliśmy do małej piwniczki pod domem i tam stłoczeni, jeden przy drugim modliliśmy się gorąco, wszyscy mówiąc tę samą, tak polską modlitwę: "Pod Twoją obronę uciekamy się...". Drżeliśmy ze strachu, każdy z nas wiedział, że tu albo życie albo śmierć i choć nikt nie tracił nadziei, szykowaliśmy się na to drugie. Opatrzność Boża czuwała jednak nad nami i chociaż ta wielka wieś, która liczyła może nawet 500 numerów w ciągu 15 minut zamieniła się dosłownie w ruinę, nasz domek i może jeszcze ze dwa ocalały. I czyż to nie jest prawdziwy cód, na pewno tak, to Matka Boża ze Swojczowa, znów nas ochroniła, widocznie znów miałam żyć! . Widząc to wielkie spustoszenie ja i nasza rodzina skryliśmy się do Bielińskiego lasu i tam w żałobnej atmosferze przeżywaliśmy święta Zmartwychwstania Pańskiego. Trudno uwierzyć w to, ale pomimo tak wielkich zniszczeń, ofiar w ludziach, o dziwo było mało, z tego co pamiętam, tylko około 20 osób. Podobnież w jednej z piwnic na raz zginęło 7 czy 9 partyzantów, gdy wielka bomba trafiła tam wprost.

    W tych dniach nawet las nie był już biezpiecznym schronieniem, bowiem Niemcy bomardowali także połacie leśne i w I i w II dzień świąt. Na domiar złego rozpoczęli działania zbrojne z lądu i napierając ostro na Bielin wyparli polskich partyzantów do lasu. Gdy więc działania zbrojne przeniosły się do lasu, my przeszliśmy do polskiej kolonii Turówka, oddalonej od Bielina około 8 km. Tam zatrzymaliśmy się i tam zagarnęli nas Niemcy, nie czynili nam jednak krzywdy, o dziwo nakazali nam powrót w stronę Włodzimierza Wołyńskiego. I rzeczywiście, zatrzymaliśmy się w polskiej kolonii Wodzinów i tam zamieszkaliśmy od kwietnia aż do lipca 1944 r., kiedy to ruszył front, błyskawicznie przesuwając się na zachód. W Wodzinowie żyliśmy spokojnie, ale pracy było, co nie miara, ponieważ jeśli ktoś nie chciał jechać na roboty do Niemiec, to zmuszany był do kopania okopów dla niemieckich wojsk. Codziennie wozili nas ciężarówkami niemal pod sam front. Na tym terenie i w tym czasie nie było Ukraińców, wykurzyła ich polska partyzantka już wcześniej. Około 16 lipca Niemcy wycofując się na zachód wypędzili nas na drugą stronę rzeki Bug, którą przeszliśmy mostem. Tam była znowu selekcja ludności, wszystkich młodych zabierali na roboty do Niemiec, ale mnie nie zabrali. Z całą rodziną zatrzymaliśmy się w nadburzańskiej wsi Kopyłów na cały tydzień. W tym czasie minął nas groźny front, a gdy pewnego dnia wyszliśmy na drogę tej wsi, zobaczyliśmy polskie wojsko. Nasza radość była nie do opisania, witaliśmy naszych chłopaków kwiatami, błogosławiąc ich na dalszą, jakże trudną drogę.

    Na pięknej Zamojszczyźnie

    Dalsze nasze losy i zmagania nie były łatwe, szybko bowiem okazało się, że nawet tu na Zamojszczyźnie, po drugiej stronie rzeki Bug są Ukraińcy, którzy z siekierą w ręku czyhają na nasze życie. Słyszałam od ludzi, że niemal całe hrubieszowskie spłynęło polską, niewinną krwią, płonęły polskie domy i całe wsie. W obronie naszej ludności zażarcie walczyła Armia Krajowa (AK) i Bataliony Chłopskie (BCH), miejscami toczyła się niemal regularna wojna. Nawet w okolicach wsi Gdeszyn koło Miączyna na polach rozlokowana była, dość duża ukraińska wieś (pani Leogadia nie pamięta nazwy tej wsi, ale niemal na pewno chodzi o słynny już Sahryń). Niestety mieszkańcy tej wsi, także zarażeni zostali ukraińskim nacjonalizmem tak że, coraz częściej ginęli pojedyńczy Polacy, oczywiście w "niewyjaśnionych okolicznościach". I skąd my to już, tak dobrze znamy?! Świadkowie zdarzeń twierdzili jednak, że wszystkie ślady prowadziły właśnie do tego banderowskiego gniazda na polach, (może tu chodzić o Sahryń, lub o jedno z innych osiedli banderowców, wymienionych na pomniku ustawionym, ku pamięci w ostatnich latach w Sahryniu). Mieszkańcy Gdeszyna i innych pobliskich osiedli polskich, coraz poważniej obawiali się większego pogromu ze strony mieszkających tam faszystów ukraińskich. Dlatego Armia Krajowa (AK) Ziemi Zamojskiej przeprowadziła akcję bojową, mającą na celu przeciwdziałanie takiej masakrze polskiej ludzości. Ukraińska wieś została zdobyta, a wielu banderowców zabitych, w krótkim czasie po tym ukraińskim osiedlu, ziejącym nienawiścią do Polaków, pozostały tylko popioły i bezimienne mogiły, oto owoce ich polityki nienawiści, która wygubiła ich samych. Teraz gdy Sowieci przegonili Niemców, a resztki Ukraińców przesiedlono na sowiecką Ukrainę, wydawało się nam wszystkim, że w końcu będzie spokój. Niestety nasz umęczony naród polski, nawet po wojnie nie zaznał spokoju, powojenna komunistyczna rzeczywistość dawała nam się mocno we znaki. Ale raz jeszcze trzeba było zawierzyć Bożej Opatrzności i po prostu żyć, mimo to wszystko...

    Po pewnym czasie wyszłam za mąż za Edwarda Michaluka i zamieszkaliśmy we wsi Gdeszyn na Zamojszczyźnie. Ciężka praca na roli przeplatała się z radością dnia codziennego, urodził się nam syn Romuald, cieszyłam się ja i moi rodzice Kazimierz i Stefania. Wspomnienia o Wołyniu często wracały w rodzinnych rozmowach i podczas spotkań rodzinnych w ramach przeżywanych Świąt czy to na Wielkanoc czy na Boże Narodzenie. Powoli godziliśmy się wszyscy z myślą, że na Wołyń i do Jasionówki nigdy już nie wrócimy, jednak nie zapominaliśmy o Tych wszystkich, którzy zostali tam na wieczną wartę. Byli zawsze obecni w naszych modlitwach, a kiedy w lipcu 1992 r. powstało w Zamościu Stowarzyszenie Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu w latach 1939-1945, natychmiast ja i wielu innych Wołyniaków nawiązaliśmy kontakty. W krótkim czasie zorganizowane zostały wyjazdy na Wołyń, do miejsc spoczynku naszych rodzin i przyjaciół. Nie muszę dodować jak bardzo czekałam na pierwszy taki wyjazd, oto po tak wielu latach spełniały się nasze prośby i intencje modlitewne. Szczególnie mocno przeżyłam poświęcenie Krzyża w Swojczowie, w miejscu zburzonej w sierpniu 1943 r. przez Ukraińców świątyni, którą tak bardzo kochałam. To właśnie wtedy spotkałam Helenę Tomaszewską z naszej kolonii Jasionówka oraz wielu innych których znałam. Odżywały wspomnienia i dawne znajomości, wracały tamte dni spędźone na rodzinnej Ziemi Swojczowskiej, tamte swojskie, swojczowskie, kresowe klimaty.

    Stowarzyszeniu Wołyniaków w Zamościu zawdzięczam zatem bardzo wiele, pragnę wyrazić szczególną wdzięczność za urządzenie na zamojskiej Rotundzie miejca pamięci. Wołyńska Krypta to niejako symboliczna Kaplica upamiętniająca męczęńską drogę setek tysięcy naszych Rodaków na całych Kresach II Rzeczypospolitej, a specjalnie Ziemi Wołyńskiej. Od wielu już lat w każdą drugą niedzielę czerwca, byli mieszkańcy Wołynia, Kresów oraz ich rodziny i przyjaciele, wspólnie spotykamy się na mszy św., by uczcić pamięć naszych najbliższych, którzy zostali na wschodzie, już na zawsze. To dzięki staraniom pani Teresy Radziszewskiej oraz tak wielu innych Polaków, tak mocno zaangażowanych w pracę dla upamiętanienia tego ludobójstwa, dokonanego na naszych rodzinach na Wołyniu i w naszej parafii Narodzenia NMP w Swojczowie, udało się po dziś dzień zrobić tak wiele.

    28 września 2004 r. około godziny 15.00 do mojego domu w Gdeszynie zawitał pan Sławomir Roch z Zamościa, który jako mgr historii UW pisze książkę o losach polskich rodzin w naszej parafii w Swojczowie podczas II wojny światowej. Od rana spisywał wspomnienia pani Jadwigi Bożenckiej, mieszkającej blisko Gdeszyna, tam dowiedział się o mnie i moich doświadczeniach, zadzwonił do mnie, a ja zaprosiłam go do siebie. Przez kilka następnych dni pisaliśmy, te powyższe wspomnienia, było bowiem moim gorącym pragnieniem, by historia naszych zmagań i cierpień na kolonii Jasionówka nie były zapomniane. I choć poczucie bólu wciąż żyje w mojej pamięci, gdy myślę o tamtych dniach, to dawno już wybaczyłam ukraińskim zbrodniarzom ich podłe i nikczemne czyny.

    Miłosierna miłość Jezusa Chrystusa rozlana w moim sercu przez Niepokalane Serce Maryi, od wielu lat należę bowiem do Legionu Maryi, nieustannie przemienia mój i nie tylko mój ból w zawierzenie i nadzieję. Pozostaje mi ufność, że nawet z tego tak wielkiego zła, jakim było bez wątpeinia ludobójstwo dokonane na naszej społeczności, Bóg potrafi wyprowadzić jeszcze większe dobro, ale w jemu tylko wiadomy czas i sposób. Dlatego wybaczam banderowcom ich zbrodnie oraz wszystkie inne cierpienia, jakie zadali nam i naszym rodzinom, nie mogę się jednak pogodzić z tym, by dziś tych samych banderowców nazywano bohaterami. To się po prostu wyklucza, tego nie da się pogodzić ze zwykłą ludzką uczciwością. Jeśli bowiem banderowcy, którzy mordowali naszych najbliższych, a nawet swoich, samych Ukraińców, którzy sprzeciwiali się czynnie ich podłej, zbrodniczej ideologii, jeśli ci sami banderowcy, to dziś na Ukrainie bohaterzy, to powstaje proste pytanie, którego niepodobna pominąć: kim w takim razie są Ich ofiary? Prawdę trzeba powiedzieć do końca, prawdę o tym kto był ofiarą oraz kto był zbrodniarzem. Walka o wolną i niezależną Ukrainę podczas II wojny światowej, nie może usprawiedliwiać dokonanego na Polakach ludobójstwa, o którym piszą już dziś nie tylko, wielce czcigodni państwo Władysław i Ewa Siemaszko z Warszawy.

    W swoim życiu nie raz przekonałam się, że nic nie dzieje się bez przyczyny, dlatego głęboko wierzę, że nad wszytkim czuwa Boża Opatrzność. W tym wymiarze rzeczy małych i dużych, nawet nasze imiona są darem dla nas samych, naszych rodzin i całych społeczności. Moje imię Leokadia jest z pochodzenia greckiego i oznacza: "troszcząca się o lud". W każdym razie to wszystko we mnie wciąż żyję i dlatego zdecydowałam się spisać te wspomnienia, ale nie tylko dlatego, w moim sercu wciąż pozostają obecni Ci wszyscy nasi najbliżsi, którzy zostali tam na zawsze. Jest moim naturalnym pragnieniem, by na Ich mogiłach, specjalnie tych zbiorowych mogły stanąć choćby proste Krzyże, dla państwa polskiego to tak nie wiele, ale dla nas i dla Tych, którzy tam leżą, to bardzo dużo! Cieszę się, że dzięki ogromnej pracy naszego Stworzyszenia z Zamościa w wielu takich miejscach Krzyże już stoją, słyszałam że nawet ponad 30, ale mam też świadomość, ile jeszcze takich miejsc wciąż czeka na takie godne upamiętnienie. Panu Sławomirowi Roch serdecznie dziękuję, że chciał do mnie przyjechać i wysłuchać mojego świadectwo, niech dobry Bóg wynagrodzi za tą dobrą pracę dla upamiętnienia losów naszych rodzin z okolic Swojczowa, a także naszej rodziny Południewskich. Modlę się, aby nowe pokolenia Polaków Bóg oszczędził od przeżywania takich katuszy, jakim my przez tak wiele lat byliśmy poddawani. Mam świadomość, że aby tak się stało potrzebna jest nieustanna modlitwa i formacja młodych ludzi w duchu wiary i miłości bliźniego, ale to co dostrzegam dziś na co dzień, budzi we mnie różne, także niestety smutne refleksje.

    Zatem na koniec przywołam raz jeszcze moje wspomnienia z naszej swojczowskiej szkoły, ile tam było radości, ile dobra i miłości potrafili wlać nasi nauczyciele w nasze młode serca. Wspólnej modlitwie do Krzyża w naszej klasie nikt się nie opierał, nikt nie protestował, a ile było w nas miłości do ojczyzny, z jaką ochotą śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, a nikt nas przecież nie zmuszał. I do takiej szkoły właśnie chciało się iść, chciało się tam przebywać, a kiedy trzeba było zostać w domu, to aż żal człowieka ogarniał. Czy można to porównać z tym, co słyszymy dziś i drugie pytanie: czy człowiek się zmienił: czy inaczej kocha, śpi, wypoczywa, czy zmieniła się jego fizjologia? W tamtych latach, nikt z nas dzieci na szkołę nie mówił "buda", nie było uczonych psychologów, a dzieci choć z różnych narodowości: Polacy, Ukraińcy, Niemcy, Żydzi, wszyscy żyliśmy we wzajemnym poszanowaniu i zgodzie. Policji blisko nie było, a domów na naszej kolonii i w całej okolicy, nikt ale to nikt nie zamykał na klucz, przy tym nie było tylu kradzieży i przestepstw. Młodzież nasza nie ubierała na siebie łańcuchów i wszlkiej pstrokacizny, a małżeństwa się nie rozsypywały, szczęśliwie dożywali razem do starości i dzieci były i to ile, duże a wielopokoleniowe, piękne rodziny.

    I kiedy dzisiaj raz jeszcze na to wszystko patrzę, to tak sobie niekiedy nieśmiało myślę, że może właśnie także za to, za to piękne świadectwo wiary i miłości szatan, tak bardzo nienawidził naszej i nie tylko naszej wspólnoty, bo była mu cierniem w oku. Może po temu też wzbudził w nacjonalistach ukraińskich, tak wielką nienawiść, aż byli w stanie w końcu targnąć się na tak wielkie świętości, kiedy mordowali ludzi masowo, nawet w naszych wołyńskich kościołach, w Porycku, Kisielinie i wielu innych miejscach. Boża to już sprawa... i domena historii, ponieważ powiadają jednak: "historia kołem się toczy", trzeba nam uczyć się na naszych trudnych, losowych doświadczeniach, a wszystko po to, by czuwać! By historia, kiedy zatoczy kolejne koło, była już dla nas łaskawsza, a my sami dobrze przygotowani. Pomocą niezastapioną będą dla nas właśnie Oni...,  żywe zastępy Męczenników Wołynia. Wybieleni we własnej krwi, którzy pozostali tam na wieczną wartę, niejako żywe pochodnie oświecające ciemności, a zarazem świadectwo obecności naszego Narodu na Ziemi Swojczowskiej od wielu pokoleń. To dla Nich przede wszystkim są te wspomnienia, które dziś z serca podyktowałam.

    Spisane powyżej świadectwo, osobiście podyktowałam panu Sławomirowi Roch w moim domu w Gdeszynie w dniach 28.09-01.10.2004 r., a prawdziwość zawartych w nich treści potwierdzam własnoręcznym podpisem.

    Leokadia Michaluk


    Ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka

    Powyższe wspomnienia pani Leokadii Michaluk z d. Południweska z kolonii Jasionówka na Wołyniu zostały opracowane 11.07.2010 r. w Glasgow na szkockiej ziemi w 67 rocznicę "Krwawej Niedzieli" na Wołyniu. W odróżnieniu od wielu innych opracowań, opublikowanych już wcześniej na stronie: www.wolyn.btx.pl, nie znalazły się (z braku możliwości) w spisanej już w roku 2004 książce: "Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia", której drugą wersję ukończyłem w maju 2005 r. w rodzinnym Zamościu. Egzemplarze książki przesłałem do kilku ważnych archiwów w Polsce, w tym na Jasną Górę w Częstochowie oraz na Katolicki Uniwersytet Lubelski w Lublinie (na KUL w 2009 r., jako mój protest przeciwko nadaniu prezydentowi Ukrainy Wiktorowi Juszczenko tytułu doktora h. c.). Teraz zaś, opracowane po latach, mają w tej książce miejsce specjalne, jedyne i oryginalne, tak jak niepowtarzalny jest każdy człowiek, każda rodzina i wspólnota. Dawniej mawiano, a dziś ochoczo śpiewa się nawet na pielgrzymkach: "(...) Bo nikt nie ma z nas, tego co mamy razem, każdy wnosi ze sobą, to co ma najlepszego, zatem aby wszystko mieć, potrzebujemy siebie razem, siostro, bracie ręka w rekę z nami idź."

    Pozostaję w kontakcie z wieloma osobami z Polski, które wciąż nadsyłają swoje relacje i uzupełniają ważne informacje o losach swoich najbliższych, na których wspomnienia natrafili w Internecie. Osoby te mając dostęp do nowych, nieznanych mi jeszcze faktów, nasyłają bardzo cenne meteriały, które ja uważnie zamieszczam w książce. I tak, z Bożą pomocą, wciąż rozrasta się, bezcenna praca: "Prowadź Mario Prowadź Nas Męczenników Wołynia", o losach mieszkańców katolickiej parafii Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Swojczowie, podczas ostatniej II wojny światowej.

    Powyższe wspomnienia pani Lekoadii Michaluk z d. Południewska zostały opracowane na użytek Internetu. Zdaję sobie sprawę, że i to opracowanie nie jest jeszcze w pełni profesjonalne, ale na pewno bardziej dostępne dla potencjalnego czytelnika, a przez to, więcej użyteczne. Pragnę w ten sposób także, gorąco zachęcić wszystkich, żyjących jeszcze parafian ze Swojczowa i okolic, ale nie tylko, także z całego Wołynia i Kresów do spisania swoich wspomnień, przeżyć i doświadczeń z tamtych jakże pięknych, a potem jakże dramatycznych lat. Raz dlatego, by dziedzictwo i ciężka praca naszych przodków, nigdy nie była puszczona w niepamięć, a dwa by Ci wszyscy, którzy pozostali tam już na zawsze, w końcu doczekali się choćby, prostego Krzyża katolickiego na swojej, jakże często zapomnianej już dziś mogile.

    Mgr historii
    Sławomir Tomasz Roch

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl