Spis artykułów

"Niech żyje wódz Hitler", czyli jak witano wojska niemieckie na Wołyniu

O wydarzeniach widzianych oczami naocznego świadka,
które poprzedziły zagładę polskich Kresów Południowo-Wschodnich...

Monika Śladewska


    Ukraińska brama powitalna na cześć
    wkraczających wojsk niemieckich - Wołyń, czerwiec 1941 r.

    * * *

    Mało znaczące wydarzenia, jakie miały miejsce na wołyńskiej wsi wiosną 1941 r. zwiastowały nadejście dużych zmian. Ukraińcy nie organizowali pierwszomajowego pochodu, w ubiegłym roku pochód poprzedziło płomienne przemówienie prelegenta, wygłoszone na dziedzińcu przed pałacem Pomorskich w Nowym Dworze.

    Słowo "jarzmo" prelegent odmieniał na różne sposoby, mówił o tym jak ciężko żyło się Ukraińcom pod jarzmem polsko-burżuazyjnych rządów Polski i o wyzwoleniu spod jarzma obszarników, panów i kapitalistów. Pochód przeszedł przez wieś, niesiono portrety teoretyków doktryny komunizmu i twórców państwa radzieckiego. Aktywiści wznosili okrzyki "chaj żywe batko Stalin" tłum skandował "chaj żywe". Dla nas kilkunastolatków było to interesujące wydarzenie.

    Tej wiosny wszyscy rolnicy otrzymali nakaz obowiązkowej pracy przy budowie "areodromu" i innych umocnień. Ukraińcy niezadowoleni z władzy radzieckiej, wracając z tych uciążliwych prac mówili do mego ojca "znajete pane to pered skrótom". Oficjalna prasa w języku rosyjskim i ukraińskim, po zakończeniu wojny radziecko-fińskiej, przekazywała optymistyczne wiadomości, nie wpłynęło to jednak na złagodzenie nastroju wyczekiwania. Intensywne prace o charakterze strategicznym wskazywały na przygotowania do obrony, a więc do wojny.

    Wielka ofensywa miała ruszyć wiosną, Polacy nadzieje wiązali z Sikorskim, Ukraińcy z Hitlerem, pragmatyczni Czesi byli neutralni a Żydzi zaniepokojeni. Wiedzieliśmy o Polskich Siłach Zbrojnych, o działaniach polskiego rządu emigracyjnego. Tato interesował się sytuacją polityczną, konspiracyjnie słuchał audycji nadawanych z Londynu, w domach zaprzyjaźnionych Polaków w Kowlu, w tym czasie krążyło powiedzenie "słońce wyżej, Sikorski bliżej". Ukraińcy natomiast mieli lepszą orientację odnośnie polityki Hitlera, wiedzieli o gromadzeniu się wojsk niemieckich po drugiej stronie Bugu, mówiono o wielkich manewrach i rychłej wojnie z ZSRR. Czekających ogarnęła "psychoza widzenia", o tym wspomina się w wielu relacjach, tak było istotnie. Wypatrywano świetlistych znaków na niebie, oczywiście widzieli je ci, którzy chcieli widzieć, powodem do komentarzy były nawet krwiste promienie zachodzącego słońca. Owe znaki zapowiadały straszną wojnę, dla niektórych koniec świata.

    Wychowywałam się na Wołyniu w konglomeracie czterech narodowości i czterech mentalności, wśród Polaków, Ukraińców, Czechów i Żydów. Mieszkałam w kol. Ostrów, gmina Kupiczów, w pow. kowelskim. Kolonie zamieszkiwali osadnicy wojskowi, którzy po I wojnie otrzymali tu ziemię z rozparcelowanego majątku Rosjanina Zajcewa w Ośmigowiczach. Do szkoły chodziłam w dużej polskiej wsi Zasmyki położonej bliżej Kowla, w której mieszkała moja babcia.

    Współżycie między społecznościami przed wojną układało się pomyślnie, język nie stanowił bariery, rozumieliśmy się, było spokojnie. Jedyny raz 1 maja widziałam kilku Ukraińców z przypiętymi do ubrania czerwonymi wstążeczkami, pytałam tatę co to oznacza, odpowiedział – to komuniści. O Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) z polityczną orientacją na Berlin i konflikt zbrojny nikt nie wiedział. Przed wojną oficjalna propaganda szła w kierunku antykomunizmu, nie informowano społeczeństwa o celach strategicznych ukraińskiej faszystowskiej organizacji, współpracującej z Abwehrą, stąd zupełna dezorientacja Polaków i Czechów w późniejszym okresie.

    Kol. Ostrów otaczały ukraińskie wsie: Ośmigowicze, Nowy Dwór i Dażwa, w połowie zamieszkała przez Czechów. Po zaanektowaniu Kresów Wschodnich przez ZSRR, 21 września 1939 r. w moim domu zjawiło się trzech Ukraińców, z czerwonymi opaskami na rękawach. Oświadczyli, iż reprezentują Tymczasowy Komitet Radziecki w Nowym Dworze, zabrali dubeltówkę, szukali innej broni, nie znaleźli, zostawili pokwitowanie.

    Od pierwszych dni wojny Ukraińcy śledzili ruchy polskich żołnierzy. W Ostrowiu zatrzymali się wojskowi z Włodzimierza Woł. zdążający w kierunku granicy rumuńskiej, sąsiedzi legioniści przewidywali, że oni w pierwszej kolejności zostaną wywiezieni w głąb ZSRR. Tato nie był osadnikiem wojskowym, zadecydowano, że broń będzie zakopana na naszym polu, zakopywano ją nocą, nie uszło to jednak uwadze śledzących Ukraińców. Nasi ukraińscy sąsiedzi, mieszkający w lesie ostrowskim, zabrali nam radio na słuchawki i rowery.

    Nad aktywnością, w negatywnym znaczeniu tego słowa, rodzice dyskutowali z Czechami. We wrześniu 1939 r. pięciu polskich żołnierzy – rozbitków zatrzymało się w gospodarstwie Siatki w Osieczniku, wszyscy zostali zamordowani przez Ukraińców. W lesie zadybskim rozmundurowano kilku polskich żołnierzy i wypuszczono ich w bieliźnie, ci mieli szczęście, w Zasmykach ubierano ich w cywilne ubrania. W Lubitowie miejscowi Ukraińcy zdemolowali dworek Dybczyńskich. Tak było w promieniu 20 km. W dalej położonych miejscowościach miały miejsce zabójstwa i grabieże polskich majątków. Z chwilą umocnienia się władzy radzieckiej, ukraińskie bandyctwo zostało ukrócone.

    10 lutego 1940 r. do archangelskiej "obłasti" wywieziono rodziny osadników wojskowych. W Ostrowiu zostały cztery rodziny polskie. Mieniem ruchomym i inwentarzem żywym osadników podzielili się miejscowi Ukraińcy, przygotowywali się do założenia kołchozu, pokłócili się i pale z ziemi powybijali. W latach 1940-1941 nadal chodziłam do szkoły – dziesięciolatki w Zasmykach, został ten sam kierownik, doszło dwóch nauczycieli Ukraińców i jedna Polka, dzieci polskie stanowiły większość więc lekcje prowadzono w języku polskim. Język rosyjski poznałam na tyle, że czytałam "Prawdę" i adresowałam paczki żywnościowe wysyłane naszym sąsiadom, pracującym przy wyrębie drzewa, w obwodzie archangielskim. Rok szkolny dobiegał końca.

    22 czerwca 1941 r. usłyszeliśmy odgłosy wybuchów i huk samolotów, na tle bezchmurnego nieba pojawiły się błyski pocisków i rozpostarły się spadochrony, jeden samolot runął w pobliżu szkoły w Zasmykach, drugi ciągnął za sobą ciemną smugę dymu w przeciwnym kierunku leciał lotem agonalnym. Bitwa powietrzna trwała bardzo krótko, wkrótce nastąpiły silne detonacje bomb spadających na lotnisko w Lubitowie i na dalej położone składy amunicji.

    Wybuch wojny niemiecko-radzieckiej w sposób zasadniczy wpłynął na zmianę postaw Ukraińców w stosunku do Polaków i Żydów. Wojska radzieckie w popłochu wycofały się, na poboczach szosy Włodzimierz Wołyński-Łuck leżał niesprawny sprzęt, zostawioną broń zagospodarowali Ukraińcy. Od zachodu piaszczystym traktem Dażwa – Nowy Dwór wjechała zmotoryzowana jednostka wojsk niemieckich. Niemcy prezentowali się dobrze, byli zachwyceni powitaniem, rzucali cukierki, tłum je łapał i wiwatował "Niech żyje wódz Hitler".

    Na bramach tryumfalnych przybranych kwiatami i żółto-niebieskimi wstążkami, napisy gloryfikowały "niezwyciężoną armię niemiecką". W Nowym Dworze Anastazja Makaruk witała Niemców chlebem i solą. Moje spotkanie z niemieckimi najeźdźcami przebiegało wśród euforycznego nastroju Ukraińców, oczywiście nie znałam podstaw z jakich wypływała owa radość, nie wiedziałam kto to jest Bandera. Wkrótce nasi sąsiedzi donieśli nam, że już wyzwolony Lwów, są wojska ukraińskie, tu będzie samostijna Ukraina. Czekaliśmy na wybuch kolejnej euforii, nic takiego nie nastąpiło. Niemcy pojechali na Wschód realizować swój zbrodniczy plan "Barbarossa", Ukraińcy bramy rozebrali, wstążkami dekorowali wnętrza domów.

    W nowej politycznej sytuacji Polacy nie tracili nadziei, jest jeszcze Ameryka, są Polskie Siły Zbrojne, w 1919 roku wojsko Hallera stacjonowało w Zasmykach i tym razem armia polska nadejdzie z Zachodu. Co niektórzy wierzyli słowom przepowiedni – "Czarny orzeł wejdzie na rozstaje... ze złamanym skrzydłem powróci". Tekst tej przepowiedni, zamieszczony tuż przed wojną w "Kurierze Warszawskim" krążył po polskich domach na Wołyniu. Nikt nie przewidział, że nasze życie na tej ziemi dobiega końca.

    Nie powiewały żółto-niebieskie flagi, ale Ukraińcy otrzymali duże uprawnienia, obejmowali stanowiska w urzędach administracji publicznej i samorządach. Polityka Niemców wobec Ukraińców była zmienna, zależała od sytuacji na froncie wschodnim, co pewien czas pojawiały się odezwy kierowane do Ukraińców. Szybko zorganizowała się policja ukraińska. Niemcy uzbrajali ukraińskie jednostki wartownicze i inne formacje paramilitarne. Zbrojna kolaboracja stanowiła śmiertelne zagrożenie, w pierwszej kolejności dla Żydów, następnie Polaków i innych mniejszości narodowych. Dojrzewał etos nacjonalistyczny, była silna presja na społeczność ukraińską, nie wszyscy ulegali złudzeniom, byli jednak za słabi, aby nie dopuścić do narodowej tragedii Polaków.

    Szkołę w Zasmykach zamknięto, marnowałam czas na granie w karty lub wróżenie. Nie widziałam Niemców poza jednym, który nadzorował pracę w majątku Pomorskich, z tłumaczką jeździł bryczką po wsiach, sprawdzał dowody wywiązywania się z kontyngentów i zapisywał na roboty do III Rzeszy. Miałam 16 lat, zostałam przez niego zapisana, na pewien czas rodzice wywieźli mnie do Kowla. Był to już 1942 r., rok nieprawdopodobnego triumfu wojsk niemieckich i wielkiej tragedii Żydów.

    W Kowlu Niemcy głośno śpiewali, oznakowanych Żydów prowadzono ulicą, ostrzegano przed psychopatą, szefem niemieckiej żandarmerii Mantheimem. Z błahego powodu strzelał do ludzi, na warkot motocykla miałam chować się do bramy. Po wojnie ten sadysta był sądzony w RFN. Podczas jednej z łapanek ulicznych w getcie znalazła się moja mama, była brunetką, szła chodnikiem bez dokumentu, przez Niemca została potraktowana jako "Jude" pchnięta kolbą z chodnika na ulicę i pogoniona na teren getta. Przypadek zrządził, iż świadkiem zajścia był znajomy, zawiadomił tatę, po przedstawieniu dokumentu mama została wypuszczona. Stała przy budce, w tym czasie ukraińscy policjanci wyprowadzali z getta kolumny młodych Żydów, głównie uczennic w granatowych mundurkach. Mama była tak przerażona, że więcej do Kowla nie pojechała.

    Pod okupacją niemiecką kwitł handel wymienny, za żywność można było dostać sól, lampy karbidowe i inne rzeczy. Niemcy wychodzili na rogatki miasta, konfiskowali masło, drób, wywracali zawartość furmanek, szukali "szpek". Młyny pracowały na potrzeby frontu wschodniego, konstruowano żarna. Praliśmy w ługu z popiołu drzewnego, do słodzenia gotowaliśmy syrop z buraków cukrowych, na gospodarstwo nałożono wysokie kontyngenty (zboże, masło, mleko). Wołyń był efektywnie eksploatowany ekonomicznie, decydowali Niemcy, mieli wiernych pomocników, to ułatwiało rządzenie.

    W Kupiczowie, dużej czeskiej osadzie, rządy sprawowała policja ukraińska. Mieszkało tu 80 rodzin żydowskich, w okolicznych większych wsiach prowadzili niewielkie sklepy. Pewnego sierpniowego dnia 1942 r. do Kupiczowa przyjechało dwóch Niemców, polecili ukraińskiej policji spędzić Żydów z Kupiczowa i okolic na plac, zażądali od nich kontrybucji i na tym ich rola skończyła się. Ukraińscy policjanci pogonili Żydów w kierunku Jezierzan, na suszybabskie piaski, gdzie ich rozstrzelano. Po pewnym czasie przejeżdżałam obok tego wzniesienia, konie gwałtownie skręciły na łąkę, przez którą już prowadziła nowa droga, powodem była spływająca na drogę pieniąca, brunatna ciecz, wówczas mówiło się – w obrębie tego cmentarzyska ziemia się burzy.

    Wykształceni Żydzi kupiczowscy wiedzieli, że Niemcy zdecydowali się na "ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej" poprzez eksterminację. Lekarz weterynarii z żoną nauczycielką imieniem Duniczka popełnili samobójstwo nad jeziorem w Jezierzanach. Farmaceuta Kagan z rodziną wyjechał wcześniej, o tym, że holokaustu nie przeżył dowiedziałam się od jego kuzyna Darrena Kinga mieszkającego w USA. Znałam wielodzietną rodzinę Isera Fefera. Rodzina przechowywała się w lesie lityńskim, przeżyły tylko dwie córki, po ewakuacji ludności cywilnej z Kupiczowa za linię frontu spotkałam się z nimi w Rożyszczach, Feferówny mieszkają w Izraelu. Żydom ukrywającym się w ziemiankach pomagali Czesi. Ukraińska policja urządzała obławy, ziemianki znanych rodzin Berenholców i Langerów zostały wykryte. Pogrom przeżyło 10 Żydów z Kupiczowa i 6 z Jezierzan. Przeżył znajomy rodziców Meser. Późną jesienią 1943 r. przychodził po chleb do domu babci w Zasmykach, w tym czasie były już polskie oddziały partyzanckie AK. 70 Żydów fachowców pracowało u banderowców, przed nadejściem frontu wschodniego zostali przez nich zlikwidowani.

    Podczas likwidacji getta w Jezieranach, podpalono bożnicę i domy w gettcie. Niektórym Żydom udało się zbiec, szukali schronienia w lasach, bagnistych łąkach, w stodołach Czechów i Polaków. Formacje ukraińskich policjantów już dobrze zaprawione w zabijaniu ludzi, wyruszyły na poszukiwanie Żydów. Z Jezierzan na Ostrów uciekła rodzina Moszka. Odkąd pamiętam Moszko przyjeżdżał białym koniem, zaopatrywał nas w drobiazgi, dzieci czekały na landryny.

    Pewnego dnia usłyszeliśmy strzały, wybiegliśmy na drugą stronę domu, zobaczyłam przeskakujące rów kobiety z małymi dziećmi, w tym momencie strzelali do nich ukraińscy policjanci. Po niedługim czasie znowu padły strzały, tym razem ci sami policjanci strzelali do wyskakujących ze szczytu stodoły sąsiada Jakielaszka, członków rodziny Moszka. Sąsiad tłumaczył, stała drabina, weszli bez jego wiedzy. Od widoku polowania na ludzi do dziś nie uwolniłam się.

    Ostatnie getto na Wołyniu zostało zlikwidowane jesienią 1942 r. Sytuacja Polaków z dnia na dzień ulegała pogorszeniu. Na przełomie lat 1942-1943 przybywali nieznani ludzie, zwoływali zebrania, głosili hasła "Ukraina dla Ukraińców". To padało na podatny grunt, utwierdzało w przekonaniu, że Polacy stanowią przeszkodę w powstaniu samostijnej Ukrainy. O tym, że na północnym Wołyniu tworzą się bojówki ukraińskie pod nazwą Ukraińska Powstańcza Armia (UPA) nie wiedzieliśmy. O pierwszym masowym mordzie Polaków w Obórkach, 13 listopada 1942 r., również nie wiedzieliśmy. Tymczasem struktury tzw. UPA umacniały się, fala mordów przesuwała się z północy na południe.

    W mojej okolicy kurhany ożywały wiosną 1943 r. Zostaliśmy osaczeni, zmuszeni do obrony, odcięci od wiadomości o sytuacji na frontach. Antypolską histerię podgrzewali popi, na kurhanach stawiano krzyże, dzielono się chlebem i śpiewano "smert Lacham". W okolicznych cerkwiach święcono narzędzia zbrodni. Do wyjątku należał pop Zakidalskij z Kupiczowa, zamknął cerkiew i został, mówiono – nie poszedł w bandy. Nie funkcjonował termin "UPA", w potocznym języku były to bandy, rezuni lub bulbachy, z ich rąk w latach 1943-1944 ginął świat polskich Kresów Południowo-Wschodnich...

    Monika Śladewska ("Myśl Polska", 7.08.2014)

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl