To bardzo potrzebny film

Leon Popek


Film "Wołyń". Zdjęcie: Krzysztof Wiktor.

    Rozmowa z dr. Leonem Popkiem, konsultantem historycznym filmu "Wołyń".

    Za nami premiera "Wołynia" Wojciecha Smarzowskiego. Jak pan ocenia ten film?

    - Muszę przyznać, że robi wrażenie. Poza tym to był bardzo potrzebny film. Pomyślmy sobie, co musieli czuć ludzie, którzy zginęli. 60 tys. Polaków na Wołyniu i co najmniej drugie tyle w miejscowościach na terenie województw lwowskiego, stanisławowskiego, tarnopolskiego.

    Film nie jest przekoloryzowany?

    - Jak w soczewce są w nim skupione wszystkie problemy, które przeżywali mieszkańcy Kresów. Wszystkie wydarzenia, o których opowiada, mają odzwierciedlenie w sprawozdaniach Rady Głównej Opiekuńczej, listach księży do dekanatów i kurii, raportach i meldunkach. Potwierdzają je też relacje ludzi, którzy mieli szczęście przeżyć.

    A co ze sceną święcenia kos i siekier w cerkwi greckokatolickiej? Pojawiły się komentarze, że to tylko legenda.

    - Jest co najmniej kilka sprawozdań, które potwierdzają święcenie noży w cerkwiach prawosławnych na Wołyniu i greckokatolickich we wschodniej Małopolsce. Znam też ponad 20 relacji ocalałych.

    Jak wyglądała pana praca na etapie powstawania scenariusza i na planie?

    - Mieliśmy wiele spotkań, podczas których przedstawiałem swoje uwagi. Przesłałem rys historyczny dotyczący tych wydarzeń, wskazywałem reżyserowi publikacje naukowe. Mieliśmy dyskusję na temat tego, jak przedstawić niektóre sceny i czy faktycznie mają one potwierdzenie w dokumentach. Na planie wielkim zaskoczeniem było dla mnie to, że kilkuminutowa scena to wielogodzinne przedsięwzięcie dla aktorów, charakteryzatorów czy scenografów. Gdy część filmu była już zmontowana zostałem zaproszony na pokaz. Wojciech Smarzowski zapytał mnie, co mi się nie podoba. To znaczy, że jest otwartym reżyserem, który umie słuchać i podejmować trudne decyzje i z pewnych scen rezygnować.

    Dużo rzeczy się panu nie podobało?

    - Nie było ich wiele. To były właściwie detale, które odnosiłem do wiedzy historycznej, ale ostatecznie nie rzutowały na całość.

    A dużo miał pan uwag do scenariusza?

    - Na etapie jego tworzenia były rozważane m.in. różne sceny końcowe. Zastanawiano się, czy film zakończyć ekspatriacją ocalałych, pokazać ich dalszą tułaczkę. Ostatecznie reżyser wybrał inne zakończenie. Moim zdaniem to dobre rozwiązanie. Nie stawia kropki nad "i", co daje do myślenia.

    Jak ten film mogą odebrać Ukraińcy? W zamyśle reżysera "Wołyń" nie jest antyukraiński.

    - Oczywiście, że nie jest. Jak powiedziała Nadia Sawczenko, ten film jest potrzebny, i Polakom, i Ukraińcom. Dla dobra przyszłych stosunków polsko-ukraińskich musimy się nad nim pochylić, porozmawiać, a może nawet się pokłócić. Ale musimy zasypywać te rowy. One są tak wielkie, że będą to robić jeszcze następne pokolenia. To co się wydarzyło, to były straszne rzeczy. Ten temat musi więc istnieć w różnych przestrzeniach: medialnej, historycznej, teologicznej i politycznej. Jeśli zarośnie niepamięcią, to kiedyś może to wrócić.

    Rozmawiał Tomasz Maciuszczak ("Dziennik Wschodni", 10.10.2016).

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl