Prof. Władysław Filar: Miałem ukraińskich kolegów, chodziłem z nimi do szkoły...

Prof. Władysław Filar, Paweł Smoleński


Prof. Władysław Filar

    Rozmowa z prof. Władysławem Filarem, naocznym świadkiem wołyńskiej tragedii, kombatantem AK.

    Żyjemy dzięki Ukraińcom którzy ocalili nas przed Ukraińcami Ładnie było w Iwaniczach?

    Pięknie! Wiosną, gdy kwitły wiśnie, wieś wyglądała jak zakopana w śniegu. Obraz tych kwitnących wiśni został w mojej głowie do dziś.

    I co jeszcze?

    Jeszcze dziś umiem z pamięci cytować Szewczenkę, zagiąłem tym nawet kilku ukraińskich historyków, z którymi się spotykałem. Pamiętam więcej dumek niż niejeden dzisiejszy mieszkaniec Iwanicz. A wie pan, kiedy słucham dumek, czuję w nich przeraźliwą, głęboką tęsknotę za wolnością. Tak mogli śpiewać tylko ludzie, którym marzyła się niepodległa Ukraina.

    Iwanicze to była stacja kolejowa około 25 kilometrów na południe od Włodzimierza Wołyńskiego, oraz dwie odrębne osady: ukraińskie Iwanicze Stare i czeskie Iwanicze Nowe. Trochę Żydów, Polacy byli w zdecydowanej mniejszości. Mieszkali przy samej stacji, głównie rodziny kolejarskie.

    W szkole najwięcej uczyło się Ukraińców, potem Czechów, polskich dzieci była garstka. Mój ojciec był nauczycielem. Pisał ukraińskim sąsiadom podania do władz, do urzędów. Za darmo, nie brał ani grosza. Z tego powodu był znany w całej okolicy. Jak jechał gdzieś poza Iwanicze, tak gorąco go ugaszczano, że często już nie mógł wrócić sam do domu, przywożono go furmanką.

    Ojciec, z racji zawodu, ale też społecznikowskiej pasji, organizował życie kulturalne wsi, robił amatorski teatr. Zawsze wystawiał trzy jednoaktówki: po polsku, po ukraińsku, po czesku. Był bardzo tolerancyjny, cenił każdego człowieka. Ludzie to czuli. Szanowano go, miał bardzo dobre, ciepłe stosunki z sąsiadami bliższymi i dalszymi, niezależnie od narodowości. W Iwaniczach Starych mieszkała bardzo liczna rodzina Martyniuków, zaprzyjaźniona z ojcem. To byli dawni petlurowcy, ukraińscy patrioci i niepodległościowcy, bardzo inteligentni ludzie. Andrij Martyniuk miał w domu całą encyklopedię; pamiętam półki u niego zastawione tymi książkami. Gdy ojciec chciał coś sprawdzić w encyklopedii, szedł do pana Andrija.

    A może Ukraińcy szanowali ojca nawet bardziej niż Polacy? Nie wiem. Wiem tylko tyle, że dzięki Ukraińcom przeżyliśmy lipiec 1943 roku.

    Miałem ukraińskich kolegów, chodziłem z nimi do szkoły, razem włóczyliśmy się po polach, bawiliśmy się, śpiewaliśmy. Tak samo było z Czechami. W mojej pamięci czas do II wojny światowej zapisał się bardzo dobrze. Nie umiem przypomnieć sobie żadnych napięć, żadnych scysji między Polakami a Ukraińcami ponad zwykłe sąsiedzkie swary, które dzieją się w każdej wsi. Iwanicze to była zgodna, spokojna osada.

    Aż trudno uwierzyć, by przed wojną do Iwanicz nie dochodziły echa narastającego konfliktu między Polakami a Ukraińcami. Był Pan już nastolatkiem, musi Pan wiele pamiętać. Nie słyszał Pan wtedy o przymusowym nawracaniu na katolicyzm, o niszczeniu cerkwi, o wyszukiwaniu Ukraińcom niby-szlacheckich korzeni jako pretekstu do polonizacji? Nie słyszał Pan o brutalnych antyukraińskich akcjach policji i Korpusu Ochrony Pogranicza? O terrorze stosowanym przez działaczy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów?

    W ogóle, absolutnie, choć z dzisiejszego punktu widzenia może wydawać się to bardzo dziwne. W okolicy Iwanicz nie było nowych polskich kolonii, nie było osadników wojskowych, a zwłaszcza koloniści byli dla Ukraińców solą w oku. Nie było jednostek KOP-u, więc nie dochodziły do nas związane z tym problemy. Złe rzeczy działy się na wschodzie, opodal polsko-sowieckiej granicy. Iwanicze leżą blisko Bugu, kawałeczek od dzisiejszej Polski. U nas było naprawdę spokojnie.

    Chce Pan powiedzieć, że przed wojną nie było w Pańskiej wsi ukraińskiego podziemia, nie działała zakonspirowana OUN?

    Jeśli już były jakieś problemy, to z lewicą. Zdecydowanie większe wpływy miała u nas Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, zdarzały się rewizje, aresztowania, ludzie trafiali do więzień. Do ojca przychodził często jeden ukraiński komunista, dyskutowali, ojciec wiedział, że należy do nielegalnej partii.

    A kiedy wreszcie dotarł i do nas ukraiński ruch niepodległościowy, gdy pojawili się przedstawiciele Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, byli to raczej zwolennicy bardziej umiarkowanego Andrija Melnyka, a nie radykalniejsza frakcja Stepana Bandery. Dziś mogę przypuszczać, że Martyniukowie byli zaangażowani w działalność melnykowców; ukraińska inteligencja ciągnęła przeważnie w tę stronę. Ale w ich zaangażowaniu politycznym nie było niczego groźnego, nie baliśmy się tego.

    Tak naprawdę bliższe wieści o OUN zaczęły do nas dochodzić dopiero podczas wojny, w początkach 1943 roku.

    Jakie wieści?

    Że we wschodniej części Wołynia coraz częściej zdarzają się mordy na Polakach. Na przedwiośniu już było słychać, że gdzieś zabito nauczyciela, gdzie indziej leśniczego, pracownika tartaku, przedwojennego urzędnika albo właściciela majątku. Podejrzenia padały na Ukraińców. To siało grozę, powietrze stawało się bardziej gęste, a my zastanawialiśmy się, co będzie dalej.

    Jak na te informacje reagowali Pańscy ukraińscy sąsiedzi?

    Miałem 17 lat, już byłem w konspiracji, lecz zbytnio się w tych sprawach nie orientowałem. Pamiętam jedynie, że między Polakami a Ukraińcami nie było to szeroko dyskutowane. My rozmawialiśmy między sobą, już wyczuwało się strach. Zapewne Ukraińcy też rozmawiali między sobą, ale treści tych rozmów, tych nastrojów po prostu nie znam.

    Gdzieś na początku kwietnia poszła do lasu stacjonująca w Iwaniczach policja ukraińska. Został tylko posterunek niemiecki przy stacji. Niemcy pilnowali kolei, nie zapuszczali się w teren, więc i u nas zaczęły się pojedyncze zabójstwa. Nie w Iwaniczach, lecz w pobliskich wsiach. W Żdżarach został zabity nauczyciel. W Lachowie leśniczy i zarządca majątku. W Zabłoćcach organista. Klimat wschodu Wołynia powoli zbliżał się do nas.

    Ojciec, który też był w AK-owskiej konspiracji, naradzał się z innymi, jak na te zabójstwa reagować. Nie było żadnej broni, ani jednego karabinu, dlatego proponował, by Polacy przenieśli się w jedno miejsce, do jakiejś dużej wsi, i zorganizowali coś na kształt samoobrony: wyznaczyli warty, pełnili dyżury powiadamiające o ewentualnym niebezpieczeństwie. To nie przeszło, choć ludzie już bali się. Zbliżał się czas żniw, Polacy nie chcieli opuścić gospodarstw. Ale jeszcze wtedy, mimo atmosfery strachu i informacji o pojedynczych mordach, nic nie zapowiadało tego strasznego 11 lipca. No, może jedna rzecz wydawała się bardzo dziwna. Na początku lipca znów we wsiach pojawili się dawni policjanci ukraińscy, teraz już partyzanci UPA. Byli bardzo spokojni, mówili, że nic się nie stanie, że panują nad sytuacją. Dało się zauważyć, że mają siłę. Jeśli już komuś wygrażali, to Niemcom. Poruszali się zupełnie swobodnie, zabierali jedzenie, samogon, przeprowadzali wiece, zbiórki. Tuż przed 11 lipca obstawili drogi; nie można było bez ich zgody jeździć ze wsi do wsi. Niemcy tym się w ogóle nie interesowali, terenem rządziła UPA.

    Nasz dom stał na uboczu, około kilometra od ukraińskich Iwanicz, może pół kilometra od czeskich. 11 lipca, gdzieś około trzeciej w nocy, ktoś załomotał w nasze okna. Ojciec wyszedł przed dom, zobaczył zakrwawionego człowieka, uciekiniera z pobliskiego Gurowa. Ten człowiek krzyczał: uciekajcie, bo u nas już mordują, otoczyli całą wieś. I pobiegł w pole. Z daleka słyszeliśmy strzały. Wyszliśmy z domu tylko z dokumentami, rodzice, siostra, ja: pan nie ma pojęcia, jaki to był strach. Poszliśmy przez łąki do Czechów i tam wytrzymaliśmy do rana. W czeskich Iwaniczach było względnie bezpiecznie, do nich UPA nic nie miała.

    Rano przyszli do czeskich Iwanicz Ukraińcy z Iwanicz Starych, znajomi ojca. Bez broni, choć chyba już zmobilizowani przez UPA. Zakwaterowali się w pobliskich domach. Nie wiedzieliśmy, po co. Okazało się, że pilnują, żeby ktoś obcy nas nie dopadł. Z taką ochroną przetrwaliśmy kolejny dzień.

    Następnej nocy w ogóle nie było spania, zewsząd słychać było strzały. Gdy świtało, odnalazł nas Andrij Martyniuk. Powiedział, że musimy wyjechać do miasta, bo oni, nasi sąsiedzi-Ukraińcy, nie dadzą rady nas obronić przed Ukraińcami-obcymi. Poszliśmy polami do stacji kolejowej, a pan Andrij i inni koledzy ojca - pewnie wielu z nich było w ukraińskiej konspiracji - szli opłotkami jako nasza obstawa. Jestem pewien, że w ten sposób uratowali nam życie. Mam dla nich za to niezmierną wdzięczność. Czy pan Andrij przeżył wojnę, co się z nim działo później, za Sowietów - nie wiem.

    Na iwanickiej stacji już były tłumy uciekinierów. Opowiadali przerażające rzeczy. Dowiedzieliśmy się, że w noc poprzedzającą napady uzbrojeni partyzanci UPA zbierali ukraińskich mężczyzn, kazali przyjść z bronią, z siekierami, mówili, że to próbna mobilizacja przed atakiem na Niemców i na posterunki graniczne między Generalną Gubernią a Komisariatem Ukrainy. A potem część z nich, Bogu ducha winna, została podstępem rzucona na polskie wsie, zmuszona do gwałtów, do mordów. Nie wykluczam, że niektórzy mogli mieć osobiste porachunki z Polakami, a może chcieli się wzbogacić. Ale jestem pewien, że wielu z nich napadało na Polaków pod groźbą śmierci z rąk rodaków.

    Dopiero na stacji kolejowej zorientowaliśmy się, co naprawdę się dzieje. Że mordowano całe polskie wsie, że w Porycku - sześć kilometrów od stacji, chodziłem tam do szóstej klasy - spalono ludzi w kościele. Relacje były straszliwe, jeszcze gorące, świeże, można było w nich usłyszeć krzyki mordowanych. Takie relacje powtarzają się z wielu wołyńskich wsi. Wtedy dotarła do nas świadomość, że żyjemy dzięki Ukraińcom, że obronili nas przed swoimi rodakami, że uciekliśmy z piekła.

    Szczęśliwie jeszcze kursowały pociągi z Sokala. Towarowym składem, oblepionym uciekinierami, pojechaliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego. W mieście byliśmy bezpieczni.

    Już nigdy nie wróciłem do rodzinnego domu. Nie został spalony, długo po wojnie zapadł się w ziemię ze starości. Dziś na jego miejscu stoi jakaś kołchozowa kuźnia. Mam satelitarne zdjęcie tamtych okolic. Przez nasze pole idzie linia kolejowa, wokół porobiono jakieś kopalnie odkrywkowe, wszystko rozrosło się, nie ma już podziału na Iwanicze Stare i Nowe. Chciałem kilka razy wybrać się tam, lecz za każdym razem rezygnowałem, bo wiedziałem, że nie zobaczę już tych moich pięknych Iwanicz, tych kwitnących wiśni, łąk. Po prostu nie miałem sił, żeby tam jechać. Aż do tego roku, gdy byłem na historycznej konferencji w Łucku. I moi koledzy, ukraińscy profesorowie, namówili mnie, żebym pojechał. Wydawało mi się, że nadszedł właściwy czas, że jestem już kompletnie wyprany z emocji.

    Co Pan odnalazł w Iwaniczach?

    Byłem tam raptem pół godziny, musiałem zdążyć na pociąg z Łucka do Polski. Myślałem, że jestem już wyciszony, zwyczajnie przejdę się po Iwaniczach, że nawet za bardzo nie zanurzę się we wspomnienia, bo wiedziałem, że tam wszystko będzie inne: drzewa, domy, drogi asfaltowe, a nie polne, że nie będzie tych samych ludzi.

    Wiele się zmieniło, kiedyś nawet ulice nie miały tam nazw. Wiedziałem, że mojego domu już nie ma, ale szukałem tego, w którym przyszedłem na świat - domu mojej babci. Pamiętałem, że naprzeciw była szkoła. Ale szkoły nie ma. Była remiza strażacka. Nie ma. Nie ma pałacu po upadłym majątku, gdzie mieszkały cztery czeskie rodziny. Nie ma po prostu nic, co byłoby zgodne z moim obrazem Iwanicz.

    Ale jakiś dom stoi, patrzę, że znajomy. Pytam kobietę na podwórku, czy mieszkali tam kiedyś tacy a tacy. Tak. Zaczęliśmy rozmawiać, kobieta wiele pamiętała, choć była sporo młodsza ode mnie. Ja też, jak przez mgłę, pamiętałem jej rodzinę.

    I tak rozmawiamy spokojnie, ciągle bez żadnych emocji. Aż tu naraz idzie ulicą sąsiadka kobiety, z którą rozmawiam. Patrzy na mnie jakoś dziwnie, przygląda się i przygląda, i nagle woła mnie tak, jak wołała mnie matka, zdrobniale - Dusiek. Poznała mnie, pewnie dlatego, że jestem podobny do ojca.

    Zaczął Pan płakać?

    Rozkleiłem się zupełnie. Zresztą nie tylko ja, ale i ona, i moi koledzy - ukraińscy profesorowie. Ta sąsiadka była rówieśniczką mojej zmarłej siostry, razem chodziły do szkoły, lubiły się. Pamiętała wszystko: moich rodziców, siostrę, i to, jak razem chodziliśmy po polach, jak śpiewaliśmy dumki. Pamiętała nawet, że moja babcia zamawiała kurzajki!

    Byłem przekonany, że Sowieci zrównali z ziemią pobliski cmentarz, gdzie leżą moi dziadkowie, wielu znajomych. Sąsiadka mówi, że cmentarz jest, groby utrzymywane w porządku. Ma pan pojęcie, jakie to jest wzruszenie! A ja już nie miałem czasu tam pojechać. Nie pojechałem nawet na miejsce, gdzie stał mój dom. Ale obiecałem, że jeszcze przyjadę.

    Mówiliśmy bezładnie, po polsku, po ukraińsku. O wszystkim: o młodości, o wojnie, o naszych rodzinach, o dzieciach. Za krótko, za mało miałem czasu, choć wydawało się, że ta rozmowa nie ma końca. Pytałem, dlaczego tak się stało. W tym nieszczęsnym 1943 roku. Przecież tak dobrze żyliśmy. Nie umiała mi wy-tłumaczyć. Wtedy moi koledzy profesorowie też zaczęli płakać.

    A Pan rozumie, dlaczego tak się stało?

    Powoli do tego dochodzę, szukam w archiwach, studiuję dokumenty. Z tych dokumentów wyłania się obraz fatalny. Zapisy świadczą, że rzeź wołyńska była zamierzona.

    A skąd ten zamiar?

    Źródła tkwią w naszej wspólnej historii. To ciągnie się od XVII wieku, od buntów chłopskich, od buntów kozackich tłumionych krwawo przez magnatów, Rusinów, ale spolszczonych, niekiedy w pierwszym pokoleniu, jak Jarema Wiśniowiecki, i w służbie Rzeczypospolitej. To wtedy wytworzyły się stereotypy: Polaka - ciemiężyciela i Ukraińca - rezuna. Taki obraz Ukraińca został zapisany w "Ogniem i mieczem". Z drugiej strony w książce Gogola "Taras Bulba" jest sportretowany stereotyp polskiego pana, Lacha ciemiężyciela.

    Rozbiory nieco przyhamowały tę wzajemną niechęć. Nawet w najbardziej skonfliktowanej, rozedrganej Galicji z początku istniała współpraca między powstającą polską socjaldemokracją a kiełkującym ukraińskim ruchem narodowym. Jednak to towarzystwo rychło skłóciło się, gdy Austriacy zaczęli przydzielać raz tym, raz tym różne polityczne koncesje.

    A potem I wojna światowa, walki o Lwów, wojna obu narodów o niepodległość. Dwóch niepodległości na tym samym terytorium nie można było wywalczyć, zabrakło miejsca na dwa narodowe państwa. Wschodnią Ukrainę na dodatek wchłonęły Sowiety, a Stalin zamorzył głodem. Więc nic dziwnego, że wszystko się zaogniło, pole współpracy, godnego i zgodnego współistnienia, gwałtownie skurczyło się.

    Jestem pewien, że historyczna przegrana Ukraińców w latach 20. ubiegłego stulecia doprowadziła do ich radykalizacji. Naród bez państwa, lecz z niepodległościowymi aspiracjami, ucieka w nacjonalizm. W przypadku Ukraińców był to ruch bardzo rozbity. Emigranci, czyli starsza generacja, szukała drogi do niepodległości w metodach demokratycznych, parlamentarnych. Młodzi, szczególnie w Galicji (bo wówczas Wołyń, Polesie były bardzo spokojne), burzyli się, mieli za nic parlamentaryzm, demokrację, bo ta polska przedwojenna demokracja zniszczyła marzenia o narodowej suwerenności. Uważali, że walka polityczna to droga donikąd, a jak znów nadejdzie wojna narodów (którą wyobrażano sobie tak jak I wojnę światową, jakoś po rycersku, bez masowych rzezi, deportacji, mordowania niewinnych ludzi tylko za pochodzenie narodowe), będą nieprzygotowani, znów przegrają, marzenia nigdy się nie ziszczą. Dlatego widzieli niepodległość Ukrainy w radykalnej, antypolskiej narodowej rewolucji, już w latach 30. stawiali na terror.

    Jeśli zaś idzie o II Rzeczypospolitą, to bądźmy poważni i spójrzmy prawdzie w oczy - dla Ukraińców była złą matką. Ówczesne, ale i dzisiejsze zaklęcia o równouprawnieniu mniejszości nic nie dają. Ukraińcy byli traktowani jak obywatele drugiej kategorii. W Iwaniczach akurat wszystko dobrze się układało. Lecz tylko między zwykłymi ludźmi. W powiatowych urzędach było już inaczej.

    Dzięki dobrym stosunkom sąsiedzkim przeżył Pan i Pańska rodzina.

    Zgoda. Ale jak było gdzie indziej - szkoda mówić. Ukraińcy mieli zamkniętą drogę kariery, nie mogli znaleźć zatrudnienia w państwowych urzędach, nie mieli uniwersytetu, polonizowano ich szkoły. Sytuacja zaostrzyła się po odejściu wojewody Jana Henryka Józewskiego, który starał się rozbudzić ukraińską lojalność wobec Rzeczypospolitej, asymilować ich nie narodowo, lecz dla wspólnego, wielonarodowego państwa. Po śmierci Piłsudskiego, gdy Józewskiego zastąpił Aleksander Hauke-Nowak, popsuło się do reszty. W 1939 roku w gimnazjum siedziałem z Ukraińcem w jednej ławce. Niby bardzo dużo to oznaczało, lecz tylko w wymiarze jednostkowym, dla mnie, dla niego. Ta wspólna ławka nie miała wiele wspólnego z całą polską polityką wobec mniejszości.

    Jak dziś należy rozmawiać o wołyńskiej tragedii?

    60. rocznica to wielka okazja na namysł i zakończenie wzajemnego wypominania zbrodni. Raz na zawsze. To szansa, by zakończyć bezsensowną licytację, kto komu więcej przyłożył, kto bardziej cierpiał, bardziej krzywdził. Powinniśmy rocznicę Wołynia uczcić godnie, oddać hołd wszystkim ofiarom, tak z jednej, jak i z drugiej strony. Bo pamiętajmy, że na Wołyniu ginęli przede wszystkim Polacy, ale też Ukraińcy. Co prawda mniej, i nie zawsze z polskich rąk, bo często byli zabijani przez współziomków. Ale też byli niewinnymi ofiarami konfliktu.

    Nie uważam, że Ukraińcy mają klękać, padać na twarz. Chciałbym tylko, by zbrodnia została potępiona. Każda zbrodnia. Wydaje mi się, że oba narody wystarczająco dorosły, by dyskutować o faktach. Dziś nikt poważny nie kwestionuje, że na Wołyniu doszło do masowych morderstw, że zabito może nawet 60 tys. Polaków i kilka tysięcy Ukraińców. Ale też żaden poważny historyk, któremu marzy się pojednanie między narodami, nie określi tej zbrodni mianem ludobójstwa, to była eksterminacja, czystka etniczna, ale nie Holocaust. To, do jakiej kategorii zaliczyć zbrodnie popełnione na Wołyniu i we wschodniej Galicji, wykaże śledztwo prowadzone przez Instytut Pamięci Narodowej.

    A że będą różnice zdań w interpretacji faktów, w ocenie odpowiedzialności, że do określania tych samych rzeczy będziemy używać różnych słów - trudno, trzeba się z tym pogodzić. To naturalne, że Polacy muszą myśleć po polsku, a Ukraińcy - po ukraińsku. Tyle że oba sposoby myślenia nie powinny być zbudowane na wzajemnej niechęci czy nienawiści. Hołd i pokora wobec ofiar - to się należy wszystkim skrzywdzonym obu narodów. Resztę trzeba oddać historykom i prokuratorom.

    W czerwcu, podczas historycznej sesji poświęconej wołyńskiej tragedii, rozmawiał Pan w Kijowie z ostatnim dowódcą UPA Wasylem Kukiem.

    Pan Kuk twierdzi, że masowych morderstw na Wołyniu dokonywali przede wszystkim ukraińscy chłopi w ślepej zemście za polskie krzywdy i lata upokorzeń, a UPA nie potrafiła nad tym zapanować. Jak tak można mówić o własnym narodzie? Myślę, że on wie, że mówi nieprawdę. Nie mam dowodów na jego słowa, że UPA nie wykonywała rozkazów eksterminacyjnych wydawanych przez wysokich dowódców. Wasyl Kuk był w kierownictwie organizacji. Musi o tym wiedzieć.

    Rzeź wołyńska to w jakimś sensie była rzeczywiście chłopska wojna, którą trudno kontrolować, prowadzić cywilizowanymi metodami. Lecz Wołyń został zainspirowany przez ukraińską nacjonalistyczną konspirację. W świetle znanych mi dokumentów to fakt niepodważalny. 11 lipca 1943 roku to wołyńskie oddziały UPA prowadziły masakry Polaków. A że później sytuacja wymknęła się spod kontroli, to już zupełnie inna sprawa. Historyk może wskazać odpowiedzialnych za zbrodnie.

    Miałem wrażenie, że Wasyl Kuk pragnie ocalić pamięć i dobre imię Ukraińskiej Powstańczej Armii. Przecież to upiorny chichot historii, że w niepodległej Ukrainie uprawnienia kombatanckie przysługują ludziom z NKWD, a odmawia się ich ukraińskim patriotom.

    Powiedziałem Kukowi, że zna prawdę. Tłumaczył, że czasy się zmieniły, że - mimo kilkunastu lat niepodległej Ukrainy, o którą walczył w UPA - jeszcze dziś musi walczyć właśnie o prawa kombatanckie. Ale, moim zdaniem, to bardzo zły sposób.

    Niech Pan spróbuje założyć jego buty. Niech Pan sobie wyobrazi, że w Polsce pluje się na AK, zaś funkcjonariusze bezpieczeństwa walczący z podziemiem chodzą w chwale.

    Ale w archiwach AK nie ma żadnego rozkazu, ani wyższego, ani niższego szczebla, nakazującego mordować ludność cywilną. Rozumiem, że Kuk broni pamięci UPA. I sposób, w jaki to robi, to w gruncie rzeczy jego sprawa. Lecz bandytyzm, nawet czasów wojny, zawsze zostanie bandytyzmem i musi być potępiony. Dlatego lepiej powiedzieć prawdę. Pełną prawdę.

    Na trzeciej konferencji OUN w lutym 1943 roku zdecydowano, że Polaków trzeba usunąć z ziem, które nacjonaliści ukraińscy uważali za swoją wyłączną własność. Szkopuł polegał na tym, że nie dopowiedziano do końca, jak do tego doprowadzić. Decyzję przekazano dowódcom niższych szczebli, prowidnykom krajowym. Od ich postawy, temperamentu, od oceny sytuacji zależało wszystko. Lecz brak bardziej skonkretyzowanej decyzji nie zwalnia kierownictwa OUN od politycznej odpowiedzialności.

    Wołyńską UPA dowodził Dmytro Klaczkiwśkij - "Kłym Sawur". To przede wszystkim jego obciążam winą za wołyńską tragedię. To on uznał, że na Wołyniu i Polesiu trzeba ogłosić narodową rewolucję. I że będzie ona polegać na eksterminacji Polaków od 16. do 60. roku życia. Oczywiście, na to złożyło się wiele przyczyn. "Kłym Sawur", członek frakcji OUN Stepana Bandery, musiał rozbudowywać konspiracyjną armię, bo z jednej strony cisnęli ich partyzanci sowieccy, z drugiej strony niepodporządkowane banderowcom ukraińskie podziemie Tarasa Bulby-Borowcia, trwała okupacja niemiecka, była polska konspiracja. A kiedy istniała już liczna podziemna armia, musiała być jakoś użyta. Nie da się trzymać w bezczynności dużych oddziałów partyzanckich. Tu jest pies pogrzebany.

    Rozkaz był zresztą o tyle bezsensowny, że w 1943 roku zdecydowana większość Polaków na Wołyniu to byli już chłopi; inteligencję, osadników wojskowych wywieźli wcześniej Sowieci. Przecież Ukraińców nie uciskali chłopi, ale urzędnicy państwowi, sędziowie, prokuratorzy. To nie polscy chłopi, ale policjanci i żołnierze KOP-u pacyfikowali przed wojną ukraińskie wsie, upokarzali, bili. Lecz ich też już na Wołyniu nie było, kilka lat wcześniej przepadli w sowieckich deportacjach. To dobitnie pokazuje absurdalność sytuacji: uciskany Ukrainiec miał się mścić na polskim chłopie, który przed 1939 rokiem żył tak samo biednie i nikogo nie uciskał!

    Jestem pewien, że decyzja o eksterminacji Polaków pochodzi od "Kłyma Sawura", zapewne poparł go Roman Szuchewycz, naczelny dowódca UPA. Ale sądzę, że została podjęta bez wyraźnej zgody, a może nawet wbrew większości kierownictwa ukraińskiego podziemia. Mam na to dowód - stanowisko w tej sprawie czołowych ukraińskich działaczy niepodległościowych Mychajła Stepaniaka i Mykoły Łebedia w czasie dyskusji na III Nadzwyczajnym Zjeździe OUN w sierpniu 1943 roku. Niech pan sobie wyobrazi, że na zjeździe OUN Łebed' mówi w oczy innym przywódcom: UPA skompromitowała się swoją zbrodniczą działalnością wobec Polaków, jak też OUN - współpracą z Niemcami.

    A więc nie można mówić, że całe ukraińskie podziemie niepodległościowe było winne gwałtów i morderstw.

    Ma pan rację - w centralnym kierownictwie OUN nie było jednomyślności, jak postępować z Polakami, więc nie można stosować odpowiedzialności zbiorowej. Mam dokumenty, które to pokazują; pochodzą z archiwów OUN-owskiej Służby Bezpeki. Są nowością w tym sensie, że dopiero ujrzały światło dzienne. Na ich podstawie można pokazać, jakie w ukraińskim podziemiu były tarcia, jak silna była niezgoda co do sposobów walki o niepodległe państwo. Efektem sporów jest np. odezwa, wydana po sierpniu 1943 roku przez kierownictwo OUN, nakazująca zaniechanie walk przeciw Polakom. Ale mleko zostało już wylane, rozkazy o powstrzymaniu ataków trafiały w próżnię, fali terroru nie dało się wyhamować.

    Zresztą trafiały się też rozkazy przeciwne, pochodzące z niższego szczebla, albo ich ślady - meldunki o wykonanych akcjach przeciwko polskim wsiom. Właśnie te dokumenty są wystarczającym dowodem i plamą na ukraińskim ruchu niepodległościowym.

    Uważam również, że mogły istnieć oddziały UPA, które nie brały udziału w akcjach przeciwko polskiej ludności cywilnej. Także na Wołyniu, zwłaszcza w jego północnej części. Z całą pewnością byli w UPA żołnierze, którzy nie mają rąk pobrudzonych krwią niewinnych ludzi. Dlatego o tych sprawach trzeba mówić spokojnie, bez emocji, tak, by nikogo nie skrzywdzić. Emocje nic nie pomogą, krzykiem nic się nie zrobi.

    A dziś krzyk słychać po obu stronach.

    Słychać, i to bardzo źle. Po polskiej i po ukraińskiej stronie są ludzie, dla których emocje są ważniejsze od prawdy, którzy zatrzymali się na 1945 roku, żyją wojenną nienawiścią. Mówią głośno nieprawdę, podżegają.

    Ja już chyba wyzbyłem się złych emocji. Pomogły mi dokumenty, które powstały w tamtym czasie, ukraińskie, sowieckiej partyzantki, niemieckie, polskie. Mówię tylko to, co w nich znalazłem. Więcej - od jakiegoś czasu nie opieram się na relacjach, cytuję je bardzo rzadko, to dla mnie tylko pomoc w ustalaniu historycznej prawdy. Relacja zawsze może być zafałszowana, nawet bez złej woli. Przecież pamięć ludzka jest ulotna, zawodna, często opowieść pochodzi z drugich, trzecich ust, po latach wszystko wygląda inaczej. Po wtóre, pojedynczy ludzie widzieli tylko mały wycinek rzeczywistości. Gdybym oparł się na relacjach uciekinierów, których spotkałem 12 lipca 1943 roku na stacji w Iwaniczach, nie mógłbym uwierzyć, że Ukraińcy, członkowie niepodległościowego podziemia, być może nawet zakonspirowani partyzanci UPA, pilnowali w tamte straszne noce bezpieczeństwa mojej rodziny. Gdybym oparł się tylko na mojej pamięci o tym, że uratowali mnie Ukraińcy, nie mógłbym z kolei uwierzyć w mordy i w gwałty.

    Czy przy założeniu, że wszystkie zbrodnie zostaną potępione, możliwe są takie gesty jak na Westerplatte, gdzie polscy i niemieccy żołnierze kilka lat temu podali sobie ręce?

    Z czasem. Na razie to mało prawdopodobne.

    Jestem za pojednaniem. Chciałbym przeciąć złość i niedobrą pamięć psującą stosunki między Polakami a Ukraińcami. Robię na tym polu tyle, ile mogę. Moje referaty są pozytywnie oceniane przez wybitnych Ukraińców, prof. Bohdana Osadczuka, Jewhena Stachiwa, który w czasie wojny był w OUN i współtworzył UPA, a dziś jest wielkim orędownikiem zbliżenia między naszymi narodami, chociaż w swoich opracowaniach wyraźnie podaję fakty obciążające zbrojne formacje OUN - mówię prawdę o tych wydarzeniach.

    Ale jeżdżę na Ukrainę i wiem, że są tam też ludzie, którzy uwielbiają posługiwać się antypolskimi stereotypami, mówią nieprawdę, pielęgnują złość i nienawiść. Znam te wszystkie propagandowe bzdury i pseudohistoryczne wystąpienia. Znam również polskie organizacje i stowarzyszenia kresowe. Rozumiem, że tych ludzi toczy ich nostalgia, idealizowanie przeszłości, że zostali potwornie skrzywdzeni, oglądali straszliwe barbarzyństwo, i to naznaczyło ich na zawsze. Lecz nie pojmuję, dlaczego niektórzy mentalnie tkwią w czasach, które dawno minęły. Ja też byłem latem 1943 roku na Wołyniu, walczyłem w szeregach AK. Ale gdy z nimi rozmawiam, potem przez kilka dni to odchorowuję. Jestem zmęczony ich poglądami, niewiedzą, oceną przeszłości, uporem, pogardą. Odnoszę wrażenie, że oni są niereformowalni.

    Obiecałem sobie, że wrócę do Iwanicz. To już nie moja wieś, ale przecież jakoś moja. Nie wyobrażam sobie, bym mógł chodzić po Iwaniczach z sercem przepełnionym odwetem i nienawiścią. Nie po to tam pojadę.

    Paweł Smoleński ("Gazeta Wyborcza", 7.08.2003)

Powrót do strony głównej serwisu "Wołyń naszych przodków" www.nawolyniu.pl